środa, 30 lipca 2025

HEARTS ON FIRE - Signs & wonders (2025)


Mark Boals w tym roku zdecydowanie nie próżnuje. Najpierw zachwycił swoim występem na płycie Bogusława Balceraka i jego projektu Crylord. Następnie mogliśmy delektować się świetnym albumem Reign in Glory. Teraz przyszedł czas na trzecią propozycję – drugi krążek rockowej formacji Hearts on Fire, zatytułowany Signs & Wonders. Premiera albumu miała miejsce 25 lipca nakładem wytwórni Pride & Joy Music.

Skład Hearts on Fire to nie tylko charyzmatyczny i niezwykle utalentowany Mark Boals. W zespole znajdziemy również doświadczonego basistę Dennisa Warda (Unisonic), gitarzystę Jeana Funesa, perkusistę Joela Mejię (Silent Tiger) oraz klawiszowca Erica Ragno, znanego z Khymera. To grono profesjonalistów tworzy solidną i dopracowaną mieszankę melodyjnego hard rocka. Choć nie jest to muzyka przełomowa, słucha się jej z ogromną przyjemnością – szczególnie jeśli ktoś gustuje w lżejszych, bardziej nastrojowych odmianach gatunku. Na szczególną uwagę zasługuje zgranie Jeana Funesa z klawiszowcem Erikiem Ragno, które dodaje kompozycjom romantycznego i subtelnego charakteru.

Wśród wyróżniających się utworów zdecydowanie błyszczy „Signs in the Sky”, łączący elementy melodyjnego heavy metalu i klasycznego hard rocka. To kompozycja z pomysłowym motywem przewodnim i porywającym refrenem – prawdziwa perełka na płycie. Z kolei rytmiczny i energiczny „Collective Mind” przywołuje ducha lat 80., oczarowując klimatem i stylistyką. Zespół pokazuje tu swoją klasę i udowadnia, że potrafi pisać chwytliwe, zapadające w pamięć utwory.

Na uwagę zasługuje również instrumentalny „Blood Moon” – nastrojowy, pełen przestrzeni i muzycznego piękna. Innym mocnym punktem albumu jest „Eleventh Hour”, który w tym wydaniu ukazuje zespół w najlepszym świetle – to czysta jakość i dopracowanie. Nie zabrakło też spokojniejszych, bardziej refleksyjnych momentów, jak klimatyczny „Rearview Mirror”. Z kolei „Battlefield” to utwór lekko zakręcony, z pozytywną energią, a „Road to Eternity” to przykład bardziej przystępnego, komercyjnego rocka – lekkiego, ale chwytliwego.

Signs & Wonders to prawdziwa uczta dla fanów rocka i wielbicieli wokalu Marka Boalsa. Album pełen pasji, przemyślanych kompozycji i muzycznej dojrzałości. Bez wątpienia ciekawszy i bardziej dopracowany niż debiutancki krążek zespołu. Zdecydowanie płyta godna uwagi.

Ocena : 7/10

poniedziałek, 28 lipca 2025

CRIMSON SHADOWS - Whispers of war (2025)


 W tym roku Exvamon przypomniał nam o starych, dobrych czasach DragonForce — a ich nowa płyta to prawdziwa podróż wyobraźni, która udowadnia, że w tej stylistyce nadal można wiele pokazać i zdziałać. W podobnych klimatach doskonale odnajduje się kanadyjski zespół Crimson Shadows, działający od 2006 roku. Ich początek był imponujący – wydali dwa świetne albumy, na których styl DragonForce został ciekawie połączony z melodyjnym death metalem.Niestety, po tym obiecującym starcie, na aż 11 lat zapadła cisza. Teraz jednak wracają z nowym krążkiem zatytułowanym "Whispers of War", który ukazał się 25 lipca nakładem Napalm Records. To bez wątpienia jedna z najważniejszych premier metalowych roku 2025. Zespół nie utracił ani swojej energii, ani charakterystycznej przebojowości, która tak mocno wybijała się na ich wcześniejszych wydawnictwach.


W tym czasie doszło do pewnych zmian personalnych. Na basie pojawił się Alex Snape, a na wokal powrócił po przerwie Jimi Maltais, znany z wcześniejszych płyt. Jego głos i charyzma to kluczowe elementy brzmienia zespołu – wnosi agresję, emocje i ten specyficzny klimat melodyjnego death metalu. Warto również pochwalić znakomitą współpracę gitarowego duetu Ryan / Greg, którzy stawiają na ekspresję, moc i świetne, chwytliwe melodie. Nie brakuje tu typowo "dragonforce’owych" zagrywek, które doskonale mieszają się z intensywnością i charakterem melodyjnego death metalu. Ci, którzy pokochali ich wcześniejsze wydawnictwa, szybko odnajdą się również w "Whispers of War".


Album zawiera dziewięć utworów i każdy z nich potrafi pozytywnie zaskoczyć. Już otwierający "Dawn of an Age" stanowi prawdziwy pokaz siły – to świetna zapowiedź tego, co czeka słuchacza. Przebojowy "Guardians" zachwyca pomysłowym riffem i dużą dawką melodii, stanowiąc dowód, że w stylistyce DragonForce wciąż tkwi spory potencjał. W dynamicznym "Defenders of the Crown" panowie pięknie łączą świat melodyjnego death metalu z power metalem – podobny klimat odnajdziemy również w utworach "Whispers of War" i agresywnym "Embrace the Fire".


Na szczególną uwagę zasługuje rozbudowany, klimatyczny "Battle Hard II: Battle Harder", w którym słychać nawet echa Running Wild w partiach gitarowych. Zespół wraca do bardziej bezpośredniego, dynamicznego grania w "Secrets of Our Time" – to kolejny mocny punkt albumu. "The Legacy of Steel" to z kolei prawdziwy przebój, a zamykający całość, ponad sześciominutowy "Rise of the Fallen Soul", pokazuje, że Crimson Shadows potrafią również bawić się formą i stawiać na złożone, wielowątkowe kompozycje.


Jedenaście lat to kawał czasu. Powrót Crimson Shadows do świata żywych to jedno z najważniejszych wydarzeń na metalowej scenie roku 2025. Cieszy fakt, że tak długa przerwa nie wpłynęła negatywnie na ich twórczość – wręcz przeciwnie, zespół wciąż emanuje energią, świeżością i kreatywnością. Kocham ich za to.


Ocena: 9,5/10

VERDALACK - Force from the grave (2025)


 Japonia od lat kojarzy się z takimi zespołami jak Metalucifer, Loudness czy X Japan. To właśnie tam, w 2022 roku, narodził się Verdalack — formacja młodego pokolenia, która stawia na stylistykę z pogranicza heavy, speed i thrash metalu. Ich muzyka to hołd dla brzmień lat 80., bez kompromisów i eksperymentów.


25 lipca ukazał się ich debiutancki album zatytułowany Force from the Grave. Już od pierwszych dźwięków wiadomo, że nie ma tu miejsca na nowatorstwo — to klasyczny speed metal w czystej, nieskażonej formie. Brak oryginalności nadrabiają jednak autentycznością i pasją. Szybkie tempo, chwytliwe melodie, wyrazista przebojowość i ostre, energetyczne riffy stanowią o sile tego wydawnictwa.


Na szczególną uwagę zasługuje charyzmatyczny wokalista Villain, który, mimo pewnych braków technicznych, nadrabia agresją, ekspresją i sceniczna pewnością siebie. Świetnie spisuje się też gitarowy duet Vandal / Vortex — ich riffy są ostre jak brzytwa, a solówki pełne polotu i ognia. Brzmienie albumu oraz jego estetyczna, stylizowana na lata 80. okładka, doskonale dopełniają całość.


Materiał może i jest jednowymiarowy, momentami przewidywalny, ale to wciąż solidna dawka rozrywki na wysokim poziomie. Force from the Grave to osiem szybkich i treściwych numerów, zamkniętych w trzydziestu minutach intensywnego grania. Wśród wyróżniających się utworów warto wspomnieć:


"Axehead" – szybki, agresywny otwieracz, który od razu ustawia tempo płyty.


"Heretic Flights" – z efektownymi, melodyjnymi solówkami.


"Blood Eagle" – imponujące perkusyjne wejście i bezkompromisowa energia.


"Final Assault" – singlowy strzał, który świetnie oddaje esencję albumu.


"Force from the Grace" – nieco bardziej thrashowy, z wyczuwalnym ciężarem riffów.


"Into the Flames" – bardzo melodyjny, wpadający w ucho.


"Rites of Hell" – zadziorny i bezlitosny, jak przystało na rasowy speed metal.



Force from the Grave to album skierowany do fanów klasycznego, agresywnego metalu spod znaku lat 80. Choć brakuje tu zaskoczenia i większego urozmaicenia, to jest to debiut dopracowany, spójny i pełen pasji. Verdalack udowadniają, że potrafią grać z werwą i szacunkiem do tradycji gatunku. Jeśli z czasem uda im się wprowadzić nieco więcej własnego charakteru, mogą stać się jednym z ciekawszych przedstawicieli współczesnej japońskiej sceny metalowej.


Ocena: 8/10

niedziela, 27 lipca 2025

IRON SPELL-From the grave (2025)


 Gdy tylko zobaczyłem tę piękną i jednocześnie budzącą grozę okładkę, wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować. Już wtedy przeczuwałem, że może się za tym kryć coś naprawdę wartościowego. Czy rzeczywiście pochodzący z Chile Iron Spell błyszczy na swoim drugim albumie zatytułowanym From the Grave? Premiera miała miejsce 25 lipca za sprawą wytwórni Dying Victims Productions.


Debiutancki krążek ukazał się dziewięć lat temu, lecz niewiele od tego czasu się zmieniło. Zespół, działający od 2013 roku, wciąż wiernie trzyma się klasycznego heavy metalu z domieszką speed metalu. Nie ukrywają inspiracji – słychać wpływy takich formacji jak Enforcer, Steelwing czy Skull Fist. O oryginalności raczej nie ma tu mowy, za to znajdziemy solidne oparcie na sprawdzonych schematach. Nie jest to jednak wada, dopóki są one wykorzystywane w umiejętny sposób.


Pewnym mankamentem jest brzmienie – wokal miejscami ginie wśród warstwy instrumentalnej, co psuje ogólne wrażenie. Mimo to trzeba oddać zespołowi, że przez całe 40 minut materiał nie nuży i dostarcza solidną porcję chwytliwych melodii i soczystych riffów. Choć brakuje prawdziwych „killerów”, to wszystko jest przemyślane i starannie dopracowane. Na wyróżnienie zasługuje świetna współpraca gitarzystów – Raven i Fire Jack wyraźnie celują w klimat lat 80., oferując energiczną, przebojową muzykę z dużą dawką luzu i dobrej zabawy. Wokal Marciless K. doskonale się w to wpisuje – charyzmatyczny i zadziorny, idealnie oddaje ducha tamtej epoki.


Otwierający album „Curse of the Ushers” od razu ujawnia problem z miksowaniem – wokal zostaje nieco przytłumiony przez instrumenty. Sam utwór jest prosty i przystępny. Znacznie lepiej wypada energiczny i zadziorny „Sorceress”, w którym wyraźnie słychać inspiracje Enforcer i Skull Fist. Choć nie odkrywa nowych lądów, daje sporo radości z odsłuchu. Klimatyczny i nastrojowy „While Witches Dance” to bardziej marszowy, epicki kawałek – jeden z ciekawszych momentów na płycie.


Piękne partie basowe napędzają chwytliwy „Whispers of Sorrows”, zaś przebojowy „Devil King” wprowadza patenty w stylu Running Wild. To jeden z najmocniejszych utworów na krążku i świetny dowód na to, że Iron Spell ma potencjał. Zespół potrafi pisać proste, ale wpadające w ucho kompozycje, czego dowodem jest choćby „Deep in the Night”. W podobnym klimacie utrzymany jest również „Black, Hot and Heavy” – nieskomplikowany, ale mocno zakorzeniony w stylistyce lat 80.


Całość zamyka bardziej rozbudowany i nastrojowy „Children of the Night”, zbudowany na spokojniejszym tempie i nieco subtelniejszych melodiach. Solidne zakończenie, choć pozostawia niedosyt – można było wycisnąć z tego więcej.


Na swoim nowym albumie Iron Spell prezentuje solidny materiał, który z powodzeniem dostarczy słuchaczowi sporo frajdy, zwłaszcza jeśli nie oczekuje się nadzwyczajnych fajerwerków. To uczciwa porcja klasycznego heavy metalu utrzymanego w duchu lat 80. Mogło być lepiej, ale i tak warto dać temu krążkowi szansę.


Ocena 7/10

sobota, 26 lipca 2025

ALICE COOPER -The revenge of alice Cooper (2025)

Miło znów zobaczyć starych kumpli Alice Coopera w jednym składzie. W zespole pojawiają się dobrze znane nazwiska – Michael Bruce, Dennis Dunaway oraz Neal Smith. Gościnnie dołącza nawet Glen Buxton, którego obecność – choć posthumiczna – dodaje temu projektowi symbolicznego wymiaru. W latach 70. działał legendarny The Alice Cooper Band, a po wydaniu albumu "Muscle of Love", Alice rozpoczął solową karierę, odcinając się stopniowo od dawnego kolektywu.

Teraz, po ponad 50 latach, The Alice Cooper Band powraca z ósmym studyjnym albumem zatytułowanym "The Revenge of Alice Cooper". To powrót nie tylko zespołu, ale też ducha klasycznego rocka lat 70. oraz estetyki shock rocka, z której grupa zasłynęła. Album przywołuje atmosferę debiutanckich nagrań – z surowym brzmieniem, psychodelią, teatralnością i mrocznym klimatem.

Skład zespołu jest doskonale znany fanom i słychać, że mimo upływu lat panowie wciąż są w formie. Udało im się stworzyć energetyczne, spójne dzieło, które doskonale oddaje ducha lat 70. Jest tu przestrzeń, groove, brudna ekspresja i dbałość o detale. Zarówno okładka albumu, jak i produkcja dźwięku potwierdzają ten kierunek – powrót do źródeł.

Na płycie pojawia się też Robby Krieger z The Doors, który gościnnie zagrał w klimatycznym utworze „Black Mamba” – i nic dziwnego, że to właśnie ten numer wybrano na singiel promujący album. Mamy również pełen energii, surowy rock’n’roll lat 70. w „Wild Ones”, czy teatralny klimat grozy w „One Night Stand”. Nuty balladowego zadumy wybrzmiewają w subtelnym „Blood on the Sun”, a „Money Screams” to powrót do prostych, ale przebojowych riffów rodem z dawnych lat. Z kolei „What a Syd” urzeka psychodeliczną aurą i teatralną konstrukcją. Wreszcie „What Happened to You” wnosi sporą dawkę energii i pozytywnego nastroju – nie brakuje w nim lekkości i charakterystycznego dla Coopera ironicznego uśmiechu.

Dla tych, którzy kochają stare płyty Alice Coopera i autentyczny rock lat 70., "The Revenge of Alice Cooper" będzie prawdziwą ucztą. Nie jest to może najlepsze dzieło w jego dorobku, ale bez wątpienia zasługuje na uznanie za styl, konsekwencję i klimat. Warto dać temu albumowi szansę – choćby po to, by przekonać się, że duch dawnego rocka wciąż żyje.

Ocena: 6,5/10

piątek, 25 lipca 2025

PARADOX -Mysterium (2025)


 44 lata działalności, 9 albumów i wierna rzesza fanów. Niemiecki Paradox to dobrze znana marka wśród maniaków speed/thrash metalu z domieszką power metalu. Na swoim koncie mają kilka znakomitych płyt, takich jak Heresy czy Pangea. Teraz Charly Steinhauer powraca z nowym krążkiem zatytułowanym Mysterium, którego premiera zaplanowana jest na 26 września 2025 roku nakładem High Roller Records.


Choć niegdyś Paradox był pełnoprawnym zespołem, dziś to właściwie jednoosobowy projekt – za wszystko odpowiada Steinhauer. Trudno jednak mówić tu o jakimkolwiek problemie, ponieważ Charly to muzyk wszechstronny i utalentowany. Na Mysterium serwuje słuchaczom charyzmatyczne partie wokalne, ciekawe melodie i wyraziste motywy gitarowe, dzięki czemu naprawdę nie ma powodów do narzekań.


Pod względem jakości to zdecydowanie krok naprzód w porównaniu z Heresy II – śmiało można stwierdzić, że to jeden z najlepszych albumów w dorobku Paradox. Na wyróżnienie zasługuje również klimatyczna okładka oraz potężne, selektywne brzmienie, które dodaje całemu materiałowi siły i wyrazistości. Sama grafika idealnie wpisuje się w estetykę zespołu, ale jak zawsze – najważniejsza jest muzyka.


Album zawiera 11 utworów. Już otwierający go, rozpędzony "Kholat", pokazuje geniusz Charliego – agresywny riff, szybkie tempo i bezkompromisowa energia czynią z niego jeden z najmocniejszych punktów płyty. Taki Paradox uwielbiamy!


Kolejny mocny akcent to rozbudowany, pełen nieoczywistych rozwiązań "Abyss of Pain and Fear" – siedem minut doskonale wyważonej mieszanki thrashu i power metalu, które mijają w mgnieniu oka.


Dalej robi się jeszcze ciekawiej – progresywny i zróżnicowany "Those Who Resist", brutalny "One Way Ticket to Die", który doskonale oddaje ducha niemieckiego thrashu, czy kolejny energetyczny cios – "Fragrance of Violence" – to numery, które aż kipią od metalowej pasji i technicznej precyzji.


Tytułowy "Mysterium" wyróżnia się atmosferą i kompozycyjną finezją, a "The Demon God" to kolejna bezlitosna thrashowa petarda, która nie pozostawia miejsca na wytchnienie.


Całość wieńczy melodyjny, pełen detali "Within the Realms of Grey" – doskonałe zakończenie intensywnej, przemyślanej podróży przez świat Paradox.


Zespół – a właściwie Charly Steinhauer – powraca w wielkim stylu z albumem godnym swojej legendy. Mysterium to potężna dawka thrashu, podlana heavy/power metalowym sosem, pełna znakomitych kompozycji i muzycznego ognia. Bez wątpienia jedna z najciekawszych płyt w ich dorobku – warto czekać na premierę!


Ocena: 9/10

czwartek, 24 lipca 2025

TEMPTRESS - Catch the endless dawn (2025)

 


Włoski Temptress to kolejny przykład na to, że muzycy związani na co dzień z death i black metalem potrafią z powodzeniem odnaleźć się również w klasycznym heavy metalu. Zespół powstał w 2018 roku, a tworzą go członkowie takich formacji jak Bunker 66, GargoylA czy Boia. Efektem ich współpracy jest debiutancki album "Catch the Endless Dawn", którego premiera przypada na 25 lipca.


Formacja koncentruje się na graniu prostego, klasycznego heavy metalu z wyraźną nutą NWOBHM. W brzmieniu słychać wpływy lat 70. i 80., z silnymi odniesieniami do takich zespołów jak Angel Witch, Judas Priest czy Heavy Load. Siłą napędową grupy jest perkusista i wokalista M. Dee, który dysponuje charyzmatycznym i klimatycznym głosem, nadającym całości odpowiedni nastrój. Za gitarowe partie odpowiada F. Blade, który stawia na prostotę i sprawdzone rozwiązania. Choć wszystko brzmi solidnie, to brakuje tu elementów zaskoczenia, przebojów i prawdziwych "killerów".


Płytę otwiera utwór z wyraźnym wpływem NWOBHM, ale szczególną uwagę przyciąga rozbudowany i nastrojowy "Dream Metal" – utwór, który czerpie inspiracje z dorobku Dio oraz Black Sabbath z ery Tony’ego Martina. Z kolei melodyjny "Woman of the Dark" przywodzi na myśl klasyczne brzmienia Iron Maiden i bez wątpienia jest jednym z najlepszych numerów na krążku. Na uwagę zasługuje również zadziorny "Awake the Enchanter" oraz mroczny "Fears Like Towers". Echa wczesnych nagrań Iron Maiden słychać też w "Nightflight Over Dreamland", który należy do najmocniejszych punktów płyty. Album zamyka energetyczny "She’s Cold", pokazujący, że w zespole drzemie potencjał i że potrafią stworzyć utwór godny uwagi.


Temptress stawia pierwsze kroki na heavy metalowej scenie i prezentuje debiutancki album, który nie dokonuje rewolucji i daleko mu do ideału. To propozycja dla fanów prostego, klasycznego heavy metalu utrzymanego w klimacie lat 80. Krążek słucha się przyjemnie, choć nie zapada na długo w pamięć. Co przyniesie przyszłość? Czas pokaże.


Ocena: 6/10


VICIOUS RUMORS - The Devils Asylum (2025)

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz usłyszałem coś naprawdę wartościowego i zarazem miażdżącego od amerykańskiego Vicious Rumors. Może z dziesięć lat temu udało im się jeszcze wydać album godny uwagi. Szkoda, bo to przecież uznana i lubiana marka wśród fanów heavy/power metalu. Niestety, ostatnie wydawnictwa zespołu obnażają jego twórczą niemoc. Kolejne zmiany personalne również nie pomagają w ustabilizowaniu formy.

W 2024 roku do składu dołączył wokalista Brian Betterton (Kill Ritual) oraz gitarzysta Denver Cooper (Midnight Spell). Za bębnami zasiadł Lary Howe. W tym składzie nagrali nowy album "The Devil's Asylum", który ukaże się 29 sierpnia nakładem Steamhammer. Trzeba przyznać – jest lepiej niż na „Celebration Decay”, ale to wciąż nie jest to, na co od lat czekam.

Co z tego, że brzmienie jest ostre jak brzytwa, a Brian dysponuje świetnym głosem, ma technikę i charyzmę, która pasuje do stylistyki zespołu? Problem leży gdzie indziej – Vicious Rumors nie potrafią dziś nagrać równego materiału, łączącego agresję, melodyjność i przebojowość. Zamiast ocierać się o muzyczny geniusz, balansują na granicy przeciętności. A to przecież legenda.

Album otwiera singlowy „Bloodbath” – utwór, który zdecydowanie oddaje esencję stylu Vicious Rumors. Jest agresja, prędkość i ten charakterystyczny pazur, który niegdyś rozsławił zespół. Numer robi wrażenie i pozostawia niedosyt – chciałoby się więcej kompozycji w tym duchu.

Dalej jest już spokojniej. „Dogs of War” prezentuje mroczniejszy klimat i choć to całkiem dobry numer, brakuje mu większej ekspresji. Drugi singiel, „Crack the Skyfall in Half”, wyraźnie czerpie inspiracje z dokonań Judas Priest czy Jag Panzer. To solidny heavy metal w klasycznym wydaniu – niestety, tylko solidny. „Butcher Block” wypada blado – toporny riff i brak wyrazistości nie pomagają. W podobnym duchu utrzymany jest nijaki „Wrong Side of Love” – zbyt stonowany, by zapadł w pamięć.

Odrobinę energii wnosi „Boring Day in Hell”, który ma w sobie więcej zadziorności i życia. Prawdziwy powiew power metalu pojawia się dopiero w rozpędzonym „In Blood We Trust” – szkoda, że to jedyny numer w takim tempie i charakterze. Na zakończenie dostajemy tytułowy „The Devil's Asylum”, gdzie zespół udanie łączy thrash metalową agresję z power metalowym rozmachem. W końcu jakaś petarda!

Vicious Rumors to zespół, którego stać na o wiele więcej. Niestety, „The Devil's Asylum” nie jest albumem, który potwierdza ich klasę. To solidna płyta w klimatach heavy/power metalu, oparta na mrocznym nastroju i umiarkowanym tempie. Zdecydowanie można jej posłuchać, ale nie jest to materiał, który na długo zostaje w pamięci.

Ocena: 6/10

środa, 23 lipca 2025

OUIJABEARD - Phanthoms of tommorow (2025)


 Szwedzki multiinstrumentalista Andreas Sandberg to kolejny dowód na to, że w pojedynkę również można tworzyć i dostarczać fanom heavy metalu solidną porcję wartościowej muzyki. Pod szyldem Ouijabeard, działającym od 2011 roku, ma już na koncie cztery albumy. Najnowszy z nich, „Phantom of Tomorrow”, to swoista mieszanka klasycznego szwedzkiego metalu inspirowanego brzmieniem Heavy Load oraz klimatów NWOBHM z wyraźnymi odniesieniami do Iron Maiden.

Każdy, kto ceni sobie tradycyjny heavy metal z klimatem lat 80., powinien sięgnąć po ten krążek. Andreas odpowiada tu nie tylko za wokal, ale również za partie gitarowe, basowe i klawiszowe — jednym słowem, to prawdziwy człowiek-orkiestra i utalentowany twórca. Potrafi zaskoczyć zarówno charyzmatycznym wokalem, jak i ciekawymi rozwiązaniami instrumentalnymi. W warstwie kompozycyjnej również nie zawodzi – słychać zaangażowanie i serce włożone w każdy utwór.

Na płycie pojawiają się również goście – m.in. Emil Drougge i Tor Nyman, którzy ubarwiają niektóre partie gitarowe. Całość stawia na klimat i prostotę motywów, co sprawia, że album ma szansę trafić do szerokiego grona słuchaczy. Duże brawa należą się za spójny klimat i aranżacje przywołujące ducha lat 80., co stanowi jeden z największych atutów tego wydawnictwa.

Album zawiera 9 utworów, które trwają łącznie niespełna 35 minut — krótko, ale treściwie.

Już otwierające, krótkie intro „Inventio” wprowadza nastrojowy klimat, który rozwija się w spokojnym i emocjonalnym „Burning Shadows”. Kolejny utwór, „Caught in the Game”, to prosty, ale melodyjny kawałek, którego charakter podkreślają ciekawe partie wokalne i klimat rodem z lat 80. W „Rise to the Sun” Andreas pokazuje pazur — energiczny i przebojowy numer przywodzi na myśl najlepsze czasy Iron Maiden. „Just a Dream” zachwyca pięknymi i pomysłowymi partiami syntezatorowymi, a w tytułowym „Phantoms of Tomorrow” nie brakuje zarówno melodii, jak i metalowej zadziorności. Całość wieńczy klimatyczny „On Remembrance” — utwór z nutą science-fiction i melancholijnymi motywami, będący godnym zakończeniem tej muzycznej podróży.

Ouijabeard wraca z nowym materiałem, który prezentuje klasyczny heavy metal w duchu lat 80., wzbogacony elementami NWOBHM. Choć chwilami brakuje nieco większej dynamiki i hitowego potencjału, to album nadrabia szczerością i bezpretensjonalnym podejściem do gatunku. Solidna propozycja dla fanów oldschoolowego heavy metalu, którą zdecydowanie warto sprawdzić.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 21 lipca 2025

EXELERATE - Hell for the helpless (2025)

Exelerate to duńska formacja działająca od 2012 roku, która dała się poznać jako zespół obracający się w kręgach power i thrash metalu. W swojej muzyce czerpie inspiracje m.in. z twórczości Flotsam and Jetsam, Anthrax czy Megadeth, choć nie ogranicza się wyłącznie do tych wpływów. Już 12 września, nakładem From The Vaults, ukaże się ich drugi album zatytułowany "Hell for the Helpless". Choć nie jest to płyta bez skaz, z pewnością zasługuje na uwagę.

Zespół ma wyraźny pomysł na siebie, nie boi się eksperymentów i chętnie sięga po elementy progresywne. Stawia na wyszukane melodie, zaskoczenie oraz różnorodność — dzięki czemu każdy znajdzie tu coś dla siebie. Exelerate gra solidnie, co przekłada się na brak nudy podczas odsłuchu. Choć brakuje tu wyraźnych hitów czy prawdziwych „killerów”, jest to porcja rzetelnie wykonanego rzemiosła.

Centralną postacią zespołu jest Stefan Jensen — lider, wokalista i gitarzysta w jednej osobie. Jego wokal stanowi mocny punkt albumu: technicznie dopracowany, charyzmatyczny i idealnie wpisujący się w stylistykę z pogranicza power i thrash metalu. Razem z Madsem Sørensenem tworzy zgrany duet gitarowy, który wie, jak zadowolić słuchacza. Mocne riffy, chwytliwe melodie i efektowne solówki — wszystko to zagrane z pasją i zaangażowaniem. Dobra robota.

"Hell for the Helpless" składa się z dziesięciu utworów. Choć intro nie wyróżnia się niczym szczególnym, już energiczny i przebojowy „The Madness” potrafi porwać słuchacza. To znakomity miks power i thrash metalu – dynamiczny, świeży i pomysłowy. Warto też zwrócić uwagę na zadziorny „The Summoning”, który choć oparty na sprawdzonych schematach, działa bez zarzutu.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje melodyjny i chwytliwy „Headfirst into the Void” — to właśnie w takim wydaniu zespół błyszczy najbardziej. Oby więcej takich numerów w przyszłości. Sporo melodii przynosi również „A Painful Debt” — klasyczny power metal zagrany z sercem i wyczuciem. Klimatyczny „Death Cult” wprowadza progresywne elementy, pokazując inną twarz zespołu. Nie brakuje też agresji – tej nie brakuje w „Impending Doom”. Album zamyka epicki, ponad dziewięciominutowy „Stranger Out of Time” — utwór pełen progresywnych smaczków i atmosfery.

Exelerate nie nagrał płyty roku, ale "Hell for the Helpless" to solidna porcja nowoczesnego power metalu z domieszką thrashu. Choć dominują tu klasyczne rozwiązania i znajome patenty, zespół podaje je w świeży, niebanalny sposób. Całość nie nuży i dostarcza sporo przyjemności z odsłuchu. Bez wątpienia album prezentuje się ciekawiej niż debiut. Warto dać mu szansę.

Ocena: 7,5/10

piątek, 18 lipca 2025

REIGN OF GLORY - Slingshot (2025)


 Jeśli komuś wciąż mało Marka Boalsa, śmiało może sięgnąć po nowy album amerykańskiej formacji Reign of Glory. Zespół porusza się w stylistyce klasycznego heavy metalu z wyraźnymi wpływami hard rocka. Na koncie mają debiutancki album wydany w 2022 roku. Choć to formacja wciąż mało znana, obecność Marka Boalsa daje im realną szansę na dotarcie do szerszej publiczności. Wokalista, który dał się już poznać z bardzo dobrej strony w formacji Crylord Bogusława Balceraka, tym razem prezentuje swoje możliwości na płycie Slingshot, wydanej 18 lipca nakładem Roxx Records.


Styl Reign of Glory nieco odbiega od neoklasycznego power metalu, jaki znamy z Crylord. Zamiast tego dostajemy solidną porcję klasycznego heavy metalu z domieszką hard rocka. Słychać tu wpływy takich legend jak Dio czy Rainbow. Trzeba przyznać, że Reign of Glory to jeszcze nie zespół z absolutnej czołówki, ale nie można im odmówić pasji, umiejętności budowania ciekawych riffów i wyczuwalnego potencjału. A mając u steru wokalistę klasy Boalsa, mogą zdziałać naprawdę wiele.


Reszta składu to również muzycy z doświadczeniem. Gitarzysta Nick Layton i perkusista Jeffrey McCormack są dobrze znani fanom Firewolfe, natomiast basista Roger Dale Martin gra również w Emerald. Panowie tworzą zgraną ekipę, co słychać w dopracowanym brzmieniu i spójności materiału.


Choć okładka płyty nie zachwyca, muzyka broni się bez problemu. Album zawiera dziesięć utworów i każdy wnosi coś wartościowego. Na dobry początek dostajemy energetyczny „Hold On” – szybki, zadziorny kawałek, w którym można wyczuć ducha Rainbow. Następnie mroczny i klimatyczny „Higher Ground” przywodzi na myśl patenty znane z twórczości Whitesnake. „Unholy Prophet” to bardziej bezpośredni i ostry numer, w którym słychać inspiracje Dio, choć zabrakło mu nieco przebojowości.


Na szczególną uwagę zasługuje utwór tytułowy – „Slingshot of Faith”. To bardziej stonowany i przemyślany kawałek, emanujący klimatem lat 80. Wyróżnia się również pełen energii i chwytliwości „Shout”, gdzie zespół zgrabnie łączy wpływy Dio i Scorpions, tworząc klasyczny kawałek, który zaliczam do najlepszych na płycie . Kolejny udany numer to „Unashamed” – prostszy, bardziej rockowy, ale bardzo przyjemny dla ucha.


Nick Layton błyszczy techniką w „Holy, Holy, Holy”, pokazując, że jest gitarzystą wysokiej klasy. Na koniec dostajemy prawdziwą petardę – „Too Close to Midnight”, gdzie Reign of Glory prezentuje się w pełnej krasie. To właśnie w takiej stylistyce wypadają najefektywniej.


Mark Boals pozostaje klasą samą w sobie – jego wokal potrafi zamienić przeciętny utwór w coś wyjątkowego. Charyzma, barwa i technika sprawiają, że każda fraza niesie za sobą emocje. Jego obecność w Reign of Glory to prawdziwy atut, który znacząco podnosi wartość zespołu.


Ocena: 7,5/10

ASHES OF ARES -Nee Messiahs (2025)

Czy jeszcze kiedyś usłyszymy coś nowego od Iced Earth? Na to pytanie wciąż brak odpowiedzi. Na szczęście mamy zespół Ashes of Ares, który z powodzeniem wypełnia tę pustkę. Powiązania z Iced Earth są tu wyraźne — i to nie tylko pod względem stylistycznym. Ashes of Ares od samego początku tworzą wokalista Matt Barlow oraz gitarzysta i basista Freddie Vidales — obaj znani z działalności w Iced Earth.


Choć dwa pierwsze albumy projektu nie zrobiły większego wrażenia, to "Emperors and Fools" z 2022 roku pokazał pełnię potencjału zespołu. Teraz, po trzech latach, nadszedł czas na czwarty album studyjny, zatytułowany "New Messiahs", którego premiera przypada na 18 lipca nakładem Rock of Angels Records.


Miło znów usłyszeć dawnego wokalistę Iced Earth w akcji. Barlow to charyzmatyczny frontman, którego głosu nie da się pomylić z żadnym innym — charakterystyczna barwa i technika śpiewu sprawiają, że nadal potrafi porywać i zachwycać. Jego wokal idealnie wpisuje się w stylistykę mrocznego, zadziornego heavy/power metalu z domieszką thrashu. Inspiracje Iced Earth są tu ewidentne — i trudno, by było inaczej.


Freddie Vidales również zasługuje na uznanie. Po raz kolejny serwuje słuchaczom mocarne riffy i wciągające solówki. Dużym plusem jest również urozmaicenie w warstwie gitarowej, dzięki czemu album nie popada w monotonię.


Brzmienie płyty jest potężne i dopracowane, choć sama okładka niestety nie przyciąga uwagi — jest raczej nijaka. Na szczęście sama muzyka w pełni rekompensuje to niedociągnięcie i dostarcza sporo frajdy.


Album otwiera intro „Novus Ordo” — mocne, klimatyczne i doskonale zbudowane wprowadzenie. Następnie atakuje nas tytułowy „New Messiahs”, będący mieszanką power i thrash metalu — kawałek, który natychmiast przywołuje wspomnienia o starym, dobrym Iced Earth. To naprawdę mocna rzecz.


Imponuje również melodyjny i przebojowy „Two Graves”, z kapitalnym refrenem, który na długo zapada w pamięć. Nieco inny klimat oferuje progresywny „Where You Go” — marszowe tempo i pomysłowe partie instrumentalne sprawiają, że te sześć minut mija błyskawicznie.


Singlowy „Wake of Vultures” to prawdziwy killer, idealnie oddający styl grupy i jakość całego albumu. Ashes of Ares błyszczy tutaj pełnym blaskiem, udowadniając, że są godni kontynuować dziedzictwo Iced Earth.


Wrażenie robi również agresywny, bardziej thrashowy „Atrophy”, w którym momentami można doszukać się wpływów Metal Church. Kolejny sześciominutowy utwór, „Keep on Walkin’”, zachwyca przemyślaną konstrukcją i świetnymi aranżacjami — słucha się tego z dużą przyjemnością.


Mroczny i nieco pokręcony „Lust to Feed” ukazuje bardziej eksperymentalne oblicze zespołu. Z kolei „From Hell He Rides” to przebojowy, zadziorny numer, który mógłby bez problemu znaleźć się na płycie Iced Earth — kolejny potencjalny hit.


Matt Barlow i Freddie Vidales wracają po trzech latach z albumem, który emanuje energią i pomysłowością. „New Messiahs” to kopalnia mocnych riffów i zapadających w pamięć refrenów — swoisty hołd dla Iced Earth. Dobrze widzieć, że ktoś potrafi z szacunkiem i godnością kontynuować spuściznę tej legendarnej formacji.


Ocena: 8.5/10

czwartek, 17 lipca 2025

CRYSTAL SKULL - Arcane Tales (2025)


 Blazon Stone jeszcze nie rozpoczął prac nad nowym albumem, a premiera kolejnego krążka Running Wild zapowiedziana jest dopiero na początek 2026 roku. Z pomocą przychodzi włoska formacja Crystal Skull, która czerpie pełnymi garściami z dorobku wspomnianych zespołów, dodając do tego szczyptę stylu Iron Fire. 7 lipca ukazał się ich najnowszy album Arcane Tales — prawdziwa uczta dla fanów klasycznego heavy i speed metalu z pirackim sznytem.


Crystal Skull, mimo osadzenia w dobrze znanej i ogranej stylistyce, stara się brzmieć świeżo i kreatywnie. I trzeba przyznać — wychodzi im to nad wyraz dobrze. To nie jest bezmyślne kopiowanie klasyków, a raczej twórcze podejście do sprawdzonych wzorców. Zespół umiejętnie łączy elementy charakterystyczne dla Running Wild z motoryką i melodyką znaną z Iron Fire czy nawet HammerFall.


Sercem i motorem napędowym Crystal Skull jest multiinstrumentalista Claudio The Trapper — człowiek orkiestra odpowiedzialny za partie gitarowe, wokalne i basowe. Jego talent do komponowania pomysłowych, chwytliwych riffów robi ogromne wrażenie. Claudio tchnął w ten projekt ducha autentyczności i pasji. Słychać, że Running Wild to dla niego coś więcej niż tylko inspiracja — to prawdziwa miłość do tej estetyki, co stanowi wielki atut Arcane Tales.


Album jest energiczny, przemyślany i zdecydowanie bardziej dopracowany niż debiut. Zróżnicowanie kompozycji sprawia, że płyta, mimo trwania blisko 58 minut, ani przez moment nie nuży. Dopełnieniem jest klimatyczna, przyciągająca wzrok okładka, która świetnie oddaje atmosferę materiału.


Płytę otwiera nastrojowe, utrzymane w pirackim klimacie intro "Prelude to Darkness", które płynnie przechodzi w pierwszy strzał – "Gates of Skull". To kompozycja dynamiczna, melodyjna, przypominająca najlepsze lata Running Wild. Kolejny numer, "Prisoner in the Night", zaskakuje świetnym wejściem gitary i przywołuje wspomnienia klasycznych kompozycji Rock'n rolfa. To jeden z najbardziej pomysłowych kawałków, który znakomicie pokazuje warsztat Claudio.


"Stormbreaker" to kolejny mocny punkt płyty — energiczny heavy/speed metalowy numer, wyraźnie inspirowany erą Death or Glory Running Wild. Taki oldschool nigdy się nie nudzi. W "Ancient Ritual" zespół odważnie wychodzi poza ramy stylu Running wild, oferując przebojowy, melodyjny utwór, który zapada w pamięć. Jeszcze ciekawiej robi się w "Am-Aras", gdzie agresywny riff i power metalowa motoryka tworzą świeżą, porywającą mieszankę.


Nie zabrakło również miejsca na epicki, rozbudowany utwór — "The Underdark", który prezentuje bardziej nastrojowe i narracyjne oblicze zespołu. Z kolei "Queen of Black Moon" zaskakuje chwytliwym refrenem i bujającym tempem, pokazując kolejne oblicze Crystal Skull. W "Defenders" znów wracamy do klasyki — to energetyczna petarda w stylu starego, dobrego Running Wild. Album zamyka majestatyczny "Homecoming", który udowadnia, że zespół świetnie radzi sobie również z bardziej rozbudowanymi formami.


Crystal Skull nagrał wartościowy, pełen smaczków album. To pozycja skierowana do konkretnego odbiorcy — fana klasycznego heavy i speed metalu spod znaku Running Wild, Silver Bones czy Blazon Stone. Jest szybko, melodyjnie, pomysłowo i co najważniejsze — cały czas coś się dzieje. Arcane Tales to wyraźny krok naprzód w karierze zespołu, który zdecydowanie warto mieć na oku. Brać i słuchać!


Ocena: 8.5/10

środa, 16 lipca 2025

TAUFER -Taufer (2025)

 


Na niemieckiej scenie thrash metalowej pojawił się nowy gracz. Taufer to zespół, który podąża śladami takich legend gatunku jak Slayer, Warbringer czy Sodom. Nie kombinują, nie eksperymentują — stawiają na sprawdzone, klasyczne patenty. 4 kwietnia ukazał się ich debiutancki album zatytułowany po prostu Taufer, który powinien zainteresować każdego fana oldschoolowego thrashu.


Jednym z najmocniejszych punktów formacji jest bez wątpienia wokalista Janek Pastor. Dysponuje on charyzmą, techniką i prawdziwym metalowym pazurem, dzięki czemu cały materiał zyskuje na agresji i charakterze. Od pierwszych dźwięków czuć ducha klasycznych płyt z lat świetności thrash metalu. To kawał solidnej roboty. Sekcja rytmiczna nadaje kompozycjom odpowiedniej dynamiki i szybkości, a każdy z muzyków wnosi coś od siebie, tworząc spójną, energetyczną całość.


Nie sposób pominąć gitarzysty Martina Schulze Weischera, który stawia na ostre, wyraziste riffy i nie bierze jeńców. Jego gra dodaje płycie mocy i bezkompromisowości. Całość dopełnia dopracowane, zadziorne brzmienie i przyjemna dla oka okładka, która dobrze współgra z klimatem albumu.


Na krążku znajdziemy 10 utworów. Otwiera go solidne, instrumentalne intro, które dobrze wprowadza w klimat płyty. Następnie dostajemy energetyczny i pełen zadziorności "Baptized in Evil". Choć kompozycje nie odkrywają nowych lądów i trzymają się dobrze znanych schematów, słucha się ich z przyjemnością. To thrash metal w klasycznym wydaniu — bez zbędnych ozdobników.


Zespół nie zwalnia tempa w takich numerach jak zadziorny "Spearhead" czy rozpędzony "Gathering of Swords". Niestety, z czasem zaczyna doskwierać pewna monotonia — utwory są do siebie zbyt podobne, co obniża nieco jakość odbioru. Podobnie brzmią "Powerful Resistance" czy "Sold Down the River", które nie wnoszą zbyt wiele nowego. Album zamykają kolejne thrashowe petardy: "Possessed by Death" i "Death Throes". Choć trzymają poziom, to podobnie jak reszta materiału, zlewają się w jedną, mało zróżnicowaną całość.


Debiut Taufer to porządna dawka thrash metalu prosto z Niemiec, ale nic ponadto. Brakuje tu błysku, świeżości i kompozycyjnego urozmaicenia. Zespół gra solidnie i słychać, że zna się na rzeczy, jednak na tym etapie nie oferuje niczego, co wyróżniałoby go na tle innych kapel gatunku. Potencjał jest, technika również — może przy kolejnych wydawnictwach uda się ich lepiej wykorzystać.


Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 14 lipca 2025

POWERHOUSE - American Rebel (2025)


 

American Rebel” to najnowsze wydawnictwo amerykańskiego trio z Powerhouse. To młoda, ambitna formacja działająca od 2016 roku, która z każdym kolejnym krokiem coraz odważniej zaznacza swoją obecność na scenie. Zespół stawia na energetyczne połączenie speed i thrash metalu, z domieszką klasycznego heavy metalu rodem z lat 80. Album ukazał się 4 lipca i jest już drugim krążkiem w ich dorobku. Każdy fan brzmień w stylu Toxik czy Anthrax powinien poczuć się tu jak w domu.


Powerhouse to trzech muzyków, którzy znakomicie się uzupełniają. Na perkusji — Toni, który nadaje całości odpowiedniego tempa i energii. Za bas odpowiada Nik Gonzales — solidny fundament brzmienia zespołu. Frontmanem i liderem grupy jest Niko Valdez, odpowiedzialny za partie wokalne i gitarowe. Jego charakterystyczna barwa głosu dodaje kompozycjom agresji i pazura, idealnie współgrając z klimatem płyty. Na uwagę zasługuje również oprawa stylistyczna albumu oraz jego całkiem przyzwoita jakość produkcji. Owszem, można zarzucić zespołowi pewną wtórność i poruszanie się po sprawdzonych schematach, ale robią to z takim wyczuciem, że trudno się do czegokolwiek przyczepić. Materiał trwa zaledwie 33 minuty — jest więc krótko, treściwie i bez zbędnych dłużyzn.


Album otwiera klasycznie brzmiący „Heartbeat”, który od razu ustawia ton całego krążka. Jest szybko, ostro i zdecydowanie w duchu lat 80. Utwór przyciąga chwytliwą formą i nostalgicznym klimatem. Z kolei „Bring the Reign” to prawdziwa perełka — zadziorny, oldschoolowy numer, który śmiało można zaliczyć do najmocniejszych punktów płyty. Tytułowy „American Rebel” brzmi tak, jakby powstał 40 lat temu — czuć tu ducha Metaliki czy Anthrax. Nie brakuje również koncertowych petard — „Fight Fight Fight” z pewnością rozgrzeje niejeden tłum. Nieco słabiej wypada „Redemption” — solidny, choć dość mało wyrazisty. Zamyka całość najdłuższy na płycie „Rock Bottom” — również dobry, choć nieco zlewający się z resztą materiału.


Powerhouse dostarczył solidną porcję thrash/speed metalu z wyraźnym ukłonem w stronę klasyki gatunku. Choć nie odkrywają muzycznej Ameryki na nowo, robią to z pasją i wyczuciem, oferując słuchaczom sporą dawkę radości. Takie płyty też są potrzebne — szczere, energiczne i pełne rockowego ducha.


Ocena: 7/10

STARFORCE - Beyond the Eternal light (2025)


 Coraz więcej płyt z kręgu heavy/speed metalu utrzymanych w klimacie lat 80. trafia na rynek. Wybór jest ogromny, a konkurencja – zacięta. Zespoły muszą się naprawdę postarać, aby wyróżnić się na tle licznych wydawnictw. Sztuka ta bez wątpienia udała się debiutującemu w tym roku Starforce. Grupa, działająca od 2021 roku, 11 lipca wydała swój pierwszy album zatytułowany „Beyond the Eternal Light” – i od razu trafiła w samo sedno. To pozycja obowiązkowa dla fanów Skull Fist, Enforcer czy Split Heaven, ale również dla miłośników klasyków pokroju Iron Maiden, Helloween czy Judas Priest. Mimo licznych inspiracji, Starforce ma coś do powiedzenia – i robi to z mocą.

Na uwagę zasługuje już sama okładka – kolorowa, pomysłowa, utrzymana w klimatach science-fiction. Przyciąga wzrok i idealnie oddaje ducha albumu. Brzmienie również robi wrażenie – mocne, dynamiczne, pełne ikry i drapieżności. Z tej płyty po prostu bije potęga.

Zespół wyróżnia się także dzięki swojej charyzmatycznej wokalistce – Mely Wild. To prawdziwa petarda – kobieta z pazurem, obdarzona wyjątkową barwą głosu, ogromną charyzmą i scenicznym wyczuciem. Jej wokal to jedno z najmocniejszych ogniw Starforce. W parze z nią idzie znakomity duet gitarowy Valencia/Garcia, którego popisy są szybkie, energetyczne, pełne świeżości i dopracowane w najmniejszych detalach. Panowie doskonale się bawią, co automatycznie udziela się słuchaczowi – to prawdziwa uczta dla fanów tego typu grania.

Płyta trwa 52 minuty i oferuje bogaty wachlarz emocji. Zaczyna się nastrojowym intrem, po którym wjeżdża rozpędzony „Andromeda” – bezlitosny cios w klasycznym stylu. Nawet hiszpańskojęzyczne teksty nie stanowią przeszkody – przeciwnie, dodają charakteru. Gitarowe solówki to absolutna pierwsza liga, a pomysłowość i melodyjność nie pozwalają się nudzić.

Rock and Roll Slave” to kolejny rasowy killer. Szczególnie imponuje tutaj brzmienie perkusji – trudno uwierzyć, że Rockdriguez grywał wcześniej w deathmetalowych składach. Ten numer to potężna dawka energii, która natychmiast wciąga w świat Starforce.

W bardziej rozbudowanym „Prophecy” wokalistka tworzy napięcie i klimat. Znajdziemy tu wszystko – szybkość, agresję i power-metalowe zagrywki rodem z wczesnego Helloween czy Gamma Ray. Mely śpiewa z ogromną siłą wyrazu – przypomina momentami Doro Pesch i Ronniego Jamesa Dio. To sześć minut czystej perfekcji.

W „Space Warrior” można wyłapać wpływy Scanner z ich najlepszych czasów. Kompozycja jest drapieżna i oldschoolowa, a jej jakość wykonania po prostu zachwyca. W „Pielada Helada” zespół powraca do klimatycznego, rozbudowanego grania i znów udowadnia, że potrafi błyszczeć także w bardziej nastrojowych formach.

R.T.K.” przywołuje ducha starego Helloween z ery Kaia Hansena – skojarzenia z „Ride the Sky” są jak najbardziej trafne. To numer, który pokazuje pełnię potencjału zespołu. W instrumentalnym „Donata en Bm” gitarzyści kradną show – to istny popis techniki i wyobraźni.

Dalej mamy mocarny „Sign of Angel”, który wprowadza nas w rejony Agent Steel, Warlock i ponownie Walls of Jericho. Energia, pazur, klasyka – wszystko tu gra. Kolejny killer to „Stay Heavy” – prawdziwy hymn heavy metalu z wyraźnymi wpływami Running Wild. Utwór idealnie oddaje ducha gatunku.

Na finał dostajemy rozbudowany „Lejos de Ti”, będący wyraźnym ukłonem w stronę Iron Maiden – pełen pomysłowości, z dbałością o detale, które naprawdę robią wrażenie.

Starforce to na papierze kapela debiutująca, jednak rzeczywistość jest nieco inna. Tworzą ją doświadczeni muzycy, a ich pierwszy album brzmi wyjątkowo dojrzale i bezbłędnie. To heavy/speed metalowa perfekcja. Można im stawiać pomniki, a Mely od razu staje się jedną z moich ulubionych wokalistek w gatunku. Jedna z najlepszych płyt roku 2025.

Ocena 10/10

EXVAMON - Odyssey of fate (2025)

 

.

Tęsknię trochę za starymi czasami, gdy DragonForce grał z większą powagą i szczyptą agresji. Te dni raczej już nie wrócą, a co gorsza – zespoły takie jak Cellador czy Crimson Shadows również milczą. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się nadzieja – amerykański Exvamon. 11 lipca ukazał się ich debiutancki album "Odyssey of Fate", który z pewnością zainteresuje fanów wspomnianych wcześniej formacji. Tego wydawnictwa zdecydowanie nie można przegapić.


Już sama okładka sugeruje, z czym mamy do czynienia – smok i klimat fantasy jednoznacznie wskazują na power metalowe korzenie. I rzeczywiście, Exvamon serwuje nam wyraziste, dynamiczne brzmienie, które świetnie współgra z całością materiału. Trzon zespołu stanowi duet gitarowy Fogg/Fergusson, stawiający na szybkość, zadziorność i, co najważniejsze – melodyjność. Nie znajdziemy tu zbędnych kombinacji – to klasyczne, sprawdzone rozwiązania, które zadowolą każdego fana gatunku.


Wokalista Jonah Dacanay również robi świetną robotę – to typowy power metalowy frontman, z zamiłowaniem do wysokich rejestrów, bardzo dobrej techniki i scenicznej charyzmy. Idealnie wpasowuje się w stylistykę zespołu, tworząc z pozostałymi członkami spójną, dobrze zgraną całość.


Nie ma tu może przebłysków geniuszu, ale mamy do czynienia z bardzo solidnym, przyjemnym dla ucha power metalem, który słucha się z dużą satysfakcją. Cały album trwa zaledwie 34 minuty – krótko, ale treściwie.


Startujemy nastrojowym intrem "Echoes of Serenity", po którym od razu uderza pełen energii "Voyage Unknown" – słusznie wybrany na singiel, bo to prawdziwa petarda. W podobnym tonie utrzymany jest bardziej agresywny "Resilient Heart", z chwytliwym motywem przewodnim i imponującą dawką energii.


W "Hero, Arise" uwagę przykuwa pomysłowe wejście gitar, a utwór sam w sobie czaruje prostotą i przebojowością. Kolejnym mocnym punktem płyty jest "Duel of Deception", oparty na szybkich tempach i wpadających w ucho melodiach. Nieco wolniejsze tempo przynosi "Path to Freedom", utwór bardziej klimatyczny, z łatwym w odbiorze przesłaniem i strukturą.


Na finał dostajemy jeszcze dwa szybkie strzały – energetyczne "Stars of Fortune" oraz zamykający całość "Life Divine".


"Odyssey of Fate" to album, który zachwyca energią i przebojowością. Nie brzmi jak debiut – słychać doświadczenie i wyczucie stylu. Dużo tu inspiracji starym DragonForce, co cieszy szczególnie w czasach, gdy tego typu granie zniknęło z głównego nurtu.


Ocena: 8/10

niedziela, 13 lipca 2025

BLACK ROSE -The mirror (2025)


 

Czas płynie nieubłaganie, a trudno uwierzyć, że szwedzki Black Rose działa już od 35 lat, mając na koncie aż osiem wartych uwagi albumów. Choć nie zdobyli takiej sławy, na jaką bez wątpienia zasługują, są doskonale znani wśród miłośników mieszanki heavy metalu i hard rocka. W ich muzyce słychać wpływy klasyków NWOBHM spod znaku Diamond Head, jak również sporo hard rockowego klimatu rodem z Rainbow czy heavy metalu w stylu Pretty Maids. Nietrudno także wychwycić echa Praying Mantis, a momentami nawet progresywnego rocka.


Po czteroletniej przerwie zespół powraca z nowym materiałem – i „The Mirror” to bez dwóch zdań jeden z najlepszych albumów w ich dorobku. Krążek ukazał się 11 lipca nakładem wytwórni Sleaszy Rider Records.


Moc zespołu tkwi w braciach Haga. Peter Haga – klawiszowiec – odpowiada za atmosferę i przestrzeń, która nadaje utworom wyjątkowy klimat. Co więcej, to on stoi również za partiami perkusyjnymi. Anders Haga z kolei dba o sekcję basową, wprowadzając odpowiednią dynamikę i głębię. Braterska chemia muzyczna między nimi jest wręcz namacalna. Na froncie stoi charyzmatyczny wokalista Jakoby Sandberg – muzyk niezwykle utalentowany, który wnosi do muzyki dzikość, drapieżność i charakterystyczny pazur. Jego wokal buduje napięcie i nadaje kompozycjom wyraźny oldschoolowy klimat, mocno zakorzeniony w estetyce lat 80.


Na gitarze bryluje Mikael Dahlin – doświadczony instrumentalista, który stawia na klimat, dojrzałość i wyrafinowanie w partiach gitarowych. Jego gra jest przemyślana, pełna emocji i zróżnicowanych barw.


Zawartość „The Mirror” to 45 minut dojrzałej i pieczołowicie dopracowanej muzyki, która urzeka od pierwszych dźwięków. Płyta jest doskonale zbalansowana – każdy znajdzie tu coś dla siebie. Już otwierający album rozpędzony „Dualities” to znakomita mieszanka hard rocka i heavy metalu z wyraźnymi wpływami Rainbow. „Farrell, Misery” z kolei zachwyca pięknymi melodiami i nastrojowym, rockowym klimatem – to właśnie atmosfera buduje tu największe wrażenie.


W „Heavy Metal Angel” pojawiają się klasyczne elementy NWOBHM – to niezwykle nastrojowy utwór, który brzmi jak wyjęty z lat 80. „Shine” to kolejna perełka – bardziej rockowa kompozycja z wyraźnymi wpływami Rainbow i Black Sabbath z ery Tony'ego Martina. Imponuje też nieco progresywny „The Labyrinth of Me”, który pokazuje, że zespół potrafi zaskakiwać i wychodzić poza schematy.


Kolejnym wyróżniającym się utworem jest mroczny, stonowany, lecz poruszający „Heaven’s Gate”, oparty na klasycznych, sprawdzonych rozwiązaniach. Nie brakuje również bardziej zadziornych momentów – jak „Wildfire” – czy przebojowego, chwytliwego „Divine Sign”. Finał albumu to emocjonalna, wręcz epicka kulminacja, w której można dosłyszeć nawet echa Iron Maiden.


Cztery lata czekania opłaciły się z nawiązką. Szwedzki Black Rose ponownie udowadnia, że zna się na swoim fachu i zasługuje na znacznie większe uznanie. „The Mirror” to znakomita mieszanka klasycznego hard rocka i heavy metalu – materiał dojrzały, dopracowany i pełen nostalgicznego uroku. Brzmi oldschoolowo, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dla fanów gatunku – absolutna pozycja obowiązkowa.


Ocena: 8.5/10


piątek, 11 lipca 2025

CRUCIBLE - Hail to the force (2025)


 Już jedno spojrzenie na okładkę wystarczy, by natychmiast przywołać wspomnienia klasyków takich jak Defenders of the Faith czy Metal Heart. Skojarzenia nasuwają się również z nowszymi przedstawicielami nurtu, jak choćby Riot City. Crucible to duńska formacja, która powstała w 2022 roku, jednak ich ostateczny skład uformował się dopiero w 2024 roku. Wtedy do zespołu dołączyli perkusista Ole Inversen oraz basista Kenneth Frandsen. To młody, ambitny zespół, który wyraźnie chce podążać ścieżką wytyczoną przez Riot City czy Traveller. Ich celem jest zostać duńskim odpowiednikiem tych grup i konsekwentnie eksplorować brzmienie heavy/speed metalu zakorzenionego w klimacie lat 80.


Tego właśnie możemy spodziewać się na ich debiutanckim albumie „Hail to the Force”, który ukaże się 12 września nakładem wytwórni From The Vaults. Datę warto zaznaczyć w kalendarzu, bo szykuje się prawdziwa uczta dla fanów gatunku.


Mam ogromną słabość do tego typu oldschoolowych okładek, więc od razu trafiły w mój gust. Brzmienie? Oczywiście stylizowane na klasyki z lat 80. – wszystko doskonale współgra i tworzy spójną całość. Siłą napędową zespołu jest gitarowy duet Brogard/Carnell, który stawia na szybkość, sprawdzone patenty i chwytliwe melodie. Słychać, że grają z pasją i szczerym uwielbieniem dla heavy metalu – to przekłada się bezpośrednio na jakość materiału. Za mikrofonem stoi Phillip Butler, który dobrze odnajduje się w wysokich rejestrach. Choć wokal momentami może sprawiać wrażenie nieco surowego, brak technicznej ogłady rekompensuje autentyczność i charakter – można się do tego szybko przyzwyczaić.


Debiut zawiera dziesięć utworów, a każdy z nich to prawdziwa gratka dla miłośników heavy i speed metalu. Już otwierający "Deathdealer" pokazuje potencjał zespołu – szybki, zadziorny i pełen pomysłów. Dalej mamy energetyczny "Embrace of Steele", klasyczny miks heavy i speed metalu. Zespół nie zwalnia tempa – "Redwing" to kolejna petarda z ryczącymi gitarami i wpadającym w ucho refrenem. Choć momentami brakuje odrobiny różnorodności i elementów zaskoczenia, utwory trzymają równy poziom.


"Savage Weapon" urzeka dynamiką i drapieżnością – nie ma tu wiele oryginalności, ale słucha się tego z wielką przyjemnością. W tytułowym "Hail to the Force" można wychwycić wpływy takich gigantów jak Judas Priest czy Crystal Viper – to bez wątpienia muzyczna wizytówka zespołu. Chwilę wytchnienia przynosi instrumentalny "While My Guitar Gently Sweeps", a całość wieńczy speedmetalowy "Mad Minute", będący znakomitym podsumowaniem albumu.


Crucible nie jest jeszcze zespołem doskonałym, a ich debiut niepozbawiony jest wad, jednak grają z sercem i autentyczną pasją, która potrafi zarazić słuchacza. Album jest spójny, pełen energii i chwytliwych momentów. Bardzo udany start, który pokazuje, że Crucible to nazwa, którą warto zapamiętać – ta marka ma przyszłość.


Ocena: 8.5/10

ANGER MACHINE - Human Error (2025)


 Holenderska formacja Anger Machine świętuje 9-lecie działalności, a nowy album „Human Error” pokazuje, że kapela wciąż ma wiele do zaoferowania. Zespół porusza się głównie w nurcie thrash metalu, jednak nie stroni od wpływów heavy/speed metalu, groove metalu, a momentami nawet death metalu. W ich muzyce wyraźnie słychać inspiracje takimi legendami jak Megadeth, Destruction czy Death Angel.


Fani musieli czekać aż sześć lat na nowy materiał, lecz cierpliwość została wynagrodzona – Human Error to solidna porcja nowoczesnego, ale zakorzenionego w klasyce thrash metalu.


Jedną z najważniejszych zmian w porównaniu z debiutanckim albumem jest objęcie roli wokalisty przez gitarzystę Thijmena den Hartigha. Jego głos emanuje agresją i brutalnością, doskonale oddając esencję gatunku. To zmiana zdecydowanie na plus. Doskonale spisuje się również gitarowy duet Thijmena i Martijna – panowie balansują pomiędzy agresją, melodyjnością a przebojowością. Wszystko brzmi naturalnie, z wyraźnym pomysłem i pasją, która napędza ten zespół i definiuje jego tożsamość.


Oprawa graficzna również nie pozostawia wątpliwości – od razu wiadomo, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Produkcja została dopracowana – brzmienie jest ciężkie, selektywne i potężne. Całość sprawia wrażenie przemyślanej i spójnej koncepcji.


Album otwiera nastrojowe, instrumentalne intro, po którym następuje dynamiczny i chwytliwy „Parasite” – nic dziwnego, że to właśnie ten utwór promował krążek. To rasowy thrashowy killer, pełen energii i mocnego uderzenia. Podobne wrażenie robi pędzący „Deadline Flatline”, w którym aż iskrzy od energii i nieokiełznanej dynamiki.


Earthquaker” z kolei przynosi bardziej mroczny i stonowany klimat, z wyraźnie zarysowanym, melodyjnym motywem przewodnim i ciekawą pracą gitar. „Killer in Disguise” to kolejna bezkompromisowa petarda – szybka, mocna i pełna thrashowej złości. W tym wcieleniu Anger Machine prezentuje się wyjątkowo przekonująco.


Tytułowy „Human Error” stanowi swoiste kompendium stylu zespołu – zwięzły, bezpośredni i esencjonalny. Chwilę oddechu przynosi nastrojowy „Interlude”, po którym następuje zamykający całość „Warpath” – utwór dobrze znany fanom zespołu i zarazem świetne podsumowanie albumu. To thrash metal w najlepszym, klasycznym wydaniu – pełen gniewu, mocy i charakteru.


Human Error ukazał się 5 lipca i to pozycja, której miłośnicy gatunku absolutnie nie mogą przegapić. To album przepełniony energią, mocarnymi riffami i zapadającymi w pamięć melodiami. Anger Machine wraca w znakomitej formie – i udowadnia, że cierpliwość naprawdę popłaca.


Ocena: 9/10

ETERNAL IDOL - Behind a Vision (2025)


 Włoski Eternal Idol i wytwórnia Frontiers Records po raz trzeci łączą siły, by powrócić z nowym materiałem. Album Behind a Vision ukazał się 11 lipca i skierowany jest przede wszystkim do fanów takich formacji jak Fallen Sanctuary, Avantasia, Induction czy Secret Sphere. Zespół konsekwentnie podąża ścieżką symfonicznego metalu, wzbogaconego o progresywne elementy, melodyjny heavy metal i power metal.


To pierwsza płyta nagrana bez udziału Fabio Lione oraz Claudii Layline. Ich miejsce zajęli nowi wokaliści: utalentowana Letizia Merlin oraz dobrze znany fanom gatunku Gabriele Gozzi, obecny frontman zespołu Induction. Choć zmiany personalne nie wpłynęły negatywnie na jakość wykonawczą, problem Eternal Idol wciąż leży w sferze stylizacji i kompozycji. Grupa stawia na rozbudowane aranżacje, bogactwo brzmień i estetyczne ozdobniki. Niestety, to właśnie ten przesyt często przysłania inne aspekty twórczości – przede wszystkim brak tu metalowej iskry, charakterystycznego „pazura”.


Mimo że album cechuje się podniosłym klimatem, dbałością o detale i interesującymi melodiami, to brakuje mu pierwiastka, który naprawdę porusza. Często można odnieść wrażenie, że forma dominuje nad treścią. Choć Behind a Vision nie jest dziełem wybitnym, to jednak należy go uznać za solidną i wartą uwagi propozycję.


Na pochwałę zasługuje również szata graficzna – kolorowa, estetyczna i przyjemna dla oka. Produkcja również stoi na wysokim poziomie – brzmienie jest mocne, klarowne i soczyste, co potęguje muzyczne doznania. Całość trwa 49 minut, choć niestety momentami utwory zlewają się ze sobą, tracąc indywidualny charakter. Na szczęście zdarzają się też fragmenty, w których zespół rzeczywiście błyszczy.


Już otwierający „Amnesia” wprowadza nas w charakterystyczny, włoski styl symfonicznego power metalu. To pomysłowy utwór, w którym inspiracje Avantasią wypadają całkiem przekonująco. Lżejszy i bardziej przebojowy „The Enemy is Me” oraz nieco cięższy, progresywny „Empire of One” to kolejne kompozycje, które przyciągają uwagę – choć znów dominuje w nich nacisk na bogactwo aranżacyjne, kosztem kompozycyjnej głębi.


Na tle całości wyróżnia się zdecydowanie rozbudowany i intrygujący „Beyond Sun” – utwór z chwytliwym motywem przewodnim i imponującymi popisami instrumentalnymi. To prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Drugim mocnym punktem albumu jest energetyczny i melodyjny „The Great Illusion”, który w końcu przynosi to, czego oczekuje się od power metalu – dynamikę, siłę i przebojowość.

Behind a Vision to płyta, która zachwyca formą, ale nie do końca przekonuje treścią. Bogate aranżacje i estetyka nie są w stanie w pełni zrekompensować niedostatku świeżych pomysłów kompozycyjnych. Choć momentami Eternal Idol pokazuje swój potencjał, to kilka przebłysków to zdecydowanie za mało. Po tak doświadczonych muzykach można i należy spodziewać się więcej.


Ocena: 5/10


środa, 9 lipca 2025

BOGUSLAW BALCERAK'S CRYLORD - Losy bloody Heroes (2025)


 Bogusław Balcerak to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych gitarzystów na polskiej scenie metalowej – artysta, którego kunszt wykonawczy i kompozycyjny dorównuje najlepszym światowym nazwiskom. Jego styl to esencja neoklasycznego power metalu – z wyraźnymi wpływami mistrzów gatunku takich jak Yngwie Malmsteen, Joe Stump czy Dushan Petrossi. Działając pod szyldem Bogusław Balcerak’s Crylord od 2009 roku, artysta dostarczył słuchaczom już sześć albumów studyjnych. Najnowszy z nich, "Lost Bloody Heroes", ukazał się 7 lipca i stanowi kolejny triumf w jego dorobku.


To bezsprzecznie płyta dla koneserów gitarowego rzemiosła i fanów klasycznej neoklasyki w nowoczesnym wydaniu. Balcerak potwierdza, że jego talent, technika i wyczucie formy są na światowym poziomie. Partie gitarowe zachwycają nie tylko precyzją, ale i emocjonalną głębią. Solówki balansują pomiędzy wirtuozerią a melodyjnością – są jak barokowe freski malowane dźwiękiem. Riffy – pełne energii i charakteru – nadają kompozycjom wyrazistość i epicki sznyt.


Do współpracy przy tym albumie Balcerak zaprosił wokalistę Marka Boalsa, którego ekspresyjny głos idealnie współgra z dramatyzmem i rozmachem muzyki Crylord. Boals nie tylko dostarcza potężnych refrenów i ostrych fraz, ale także z wyczuciem buduje klimat utworów – od subtelnych napięć po wybuchową energię. Sekcję rytmiczną uzupełnia Rob Wróblewski, który z chirurgiczną precyzją podbija tempo i dynamikę materiału.


Choć okładka może budzić skojarzenia z grafiką generowaną przez sztuczną inteligencję, doskonale wpisuje się w estetykę fantasy i dramatycznego klimatu płyty. Liczy się jednak przede wszystkim zawartość muzyczna – a ta stoi na bardzo wysokim poziomie.


Płyta trwa nieco ponad godzinę, lecz nie ma tu miejsca na dłużyzny. Wręcz przeciwnie – każdy utwór wnosi coś unikalnego. Już otwierający album „Night Sky Glooms” jest wybuchową mieszanką energii i melodyjności. To dynamiczne otwarcie od razu przywodzi na myśl klasyczne dokonania Malmsteena. Następnie mamy bardziej stonowany, nastrojowy „Final Hour”, w którym melancholia miesza się z rockową elegancją.


Born to Rock” to prosty, ale niezwykle chwytliwy numer – lekki i zmysłowy, z refrenem, który zostaje w głowie na długo. Szybsze tempo i ostrzejsze riffy przynosi „Inside of the Hell”, typowy power metalowy killer o bezkompromisowym charakterze. Tytułowy „Lost Bloody Heroes” to prawdziwa perła – zadziorny, melodyjny i pełen dramatyzmu. Ciarki gwarantowane.


Hardrockowe wpływy można usłyszeć w bujającym „Hold On”, a imponujące techniczne popisy słychać szczególnie w rozpędzonym „Saracen”. Kolejny mocny punkt to „New Horizon” – nieco lżejszy, ale melodyjny i rasowy hołd dla klasyków pokroju Ritchiego Blackmore’a i Rainbow.


Z kolei „Voodoo Night” zaskakuje mrocznym klimatem i ciężkim, pełnym napięcia riffem – to jeden z najbardziej atmosferycznych momentów albumu. Kulminacją całej płyty jest najdłuższy utwór „World’s Away” – balladowe intro przechodzi tu w pełnoprawną power metalową epopeję, pokazując pełnię możliwości zespołu.


Bogusław Balcerak udowadnia po raz kolejny, że jest artystą nie tylko technicznie doskonałym, ale też konsekwentnym i pełnym muzycznej wizji. Lost Bloody Heroes to płyta, która urzeka nie tylko fanów neoklasycznego power metalu – to album dopracowany, przemyślany i pełen pasji. Fakt, że Balcerak tworzy regularnie i na tak wysokim poziomie, to prawdziwy powód do dumy dla polskiej sceny metalowej.


Ocena: 9/10

wtorek, 8 lipca 2025

BLACK KNIGHT -The tower (2025)


 

Pamiętacie zespół Montany? To właśnie z tej formacji wywodzi się wokalista Patrick van Maurik, który od 2021 roku pełni również rolę frontmana w holenderskiej grupie Black Knight. Historia tej kapeli sięga 1982 roku, a w ich muzyce wyraźnie słychać wpływy takich legend jak Metal Church, Primal Fear czy Accept. 5 lipca światło dzienne ujrzał czwarty album studyjny zespołu, zatytułowany The Tower. To pierwsze wydawnictwo z nowym wokalistą i bez wątpienia – propozycja warta uwagi.


Zespół stawia na mroczny klimat i ciężkie riffy, które idealnie współgrają z posępną, nastrojową okładką płyty. Black Knight potrafi zaciekawić słuchacza i wciągnąć go w swój muzyczny świat – co w dzisiejszych czasach, przy natłoku premier, nie jest wcale takie oczywiste. Siła tej płyty tkwi przede wszystkim w umiejętnościach muzyków – gitarzyści Ruben i Gert Jan Vis wykonują tu kawał solidnej roboty. Choć może brakuje tu muzycznego przełomu czy błysku geniuszu, to jednak zespół nadrabia atmosferą, różnorodnością i konsekwentnym ciężarem.


Wpływy Metal Church wyraźnie dają o sobie znać w tytułowym utworze The Tower. Zespół korzysta z podobnych patentów, tworząc mroczną aurę, w której nie brakuje thrashowych elementów w stylu Kurdta Vanderhoofa. Z kolei Survive to przykład, jak Black Knight potrafi flirtować z nowoczesnym brzmieniem – utwór jest drapieżny, pełen energii i pomysłowych rozwiązań aranżacyjnych. Bardzo dobrze buja Exploration, balansujący na granicy heavy metalu i hard rocka – wyraźnie słychać tu echa Judas Priest.


Klimat lat 80. i duch Acceptu odzywają się w Misery – to jedna z ciekawszych i bardziej wyróżniających się kompozycji na płycie. Mroczna atmosfera naprawdę robi tu różnicę. Agresywny Die to bezpośredni ukłon w stronę Primal Fear – ostry riff i chwytliwy refren napędzają ten numer z prawdziwą siłą. Rise wypada nieco słabiej – to bardziej rockowy kawałek, który niestety gubi się w aranżacyjnej przeciętności. Na szczęście zadziorny Deceivers wraca do klimatów Accept, a energiczny, pełen ognia Fire ponownie przypomina o inspiracjach Judas Priest.


Nowy album Holendrów to pozycja zdecydowanie godna uwagi. Choć nie jest to dzieło pozbawione słabszych momentów, to całość wypada na duży plus. Mroczna atmosfera, ciężkie riffy i spójność kompozycyjna sprawiają, że The Tower to propozycja solidna i pełna charakteru. Dobra robota – oby Black Knight dostarczał więcej tak udanych płyt w przyszłości.


Ocena: 7/10

BURNING SUN - Redemption (2025)


 
Wielkimi krokami zbliża się premiera nowego albumu węgierskiego projektu muzycznego Burning Sun. Formacja powstała w 2022 roku i tworzą ją basista Zoltan Papi oraz wokalista i gitarzysta Pancho Ireland, znany wcześniej z zespołu Marciless Law. Debiutancki krążek Wake of Ashes przypadł mi do gustu i na długo zapisał się w pamięci. Teraz nadchodzi jego następca – Retribution – który ukaże się 22 sierpnia nakładem Metalizer Records. Przyznam, że to jeden z albumów, na który czekam z niecierpliwością. Czas przekonać się, w jakiej formie znajduje się Burning Sun.

Już po pierwszym odsłuchu można stwierdzić, że zespół nie zaskakuje stylistycznie – i to w pozytywnym sensie. Retribution to naturalna kontynuacja debiutu. Grupa konsekwentnie kroczy ścieżką klasycznego heavy/power metalu, inspirowanego przede wszystkim niemiecką szkołą spod znaku Helloween czy Grave Digger, choć słychać również inne wpływy. Co ciekawe, album ma charakter konceptualny – fabułę osadzoną w świecie fantasy napisał Zoltan, a jej motywami przewodnimi są śmierć bliskich i motyw zemsty. Choć tematyka nie należy do oryginalnych, świetnie współgra z klimatem płyty i epickim, metalowym anturażem.

Za muzykę ponownie odpowiada Pancho, który z dużym wyczuciem komponuje wyraziste riffy i chwytliwe melodie. Styl nie odbiega od tego znanego z debiutu – to wciąż hołd dla lat 80., z energicznymi partiami gitar, dynamicznym tempem i refrenami, które aż proszą się o wspólne śpiewanie podczas koncertów. Choć nie jest to dzieło przełomowe, to bez wątpienia spełnia swoją rolę – dostarcza czystej radości z obcowania z klasycznym metalem. Burning Sun nie próbuje na siłę eksperymentować – sięga po sprawdzone patenty, ale robi to z pasją i solidnym warsztatem. Tego nie można im odmówić.

Okładka, choć nieco kiczowata, dobrze wpisuje się w konwencję i podkreśla fantasy'owy klimat albumu. Brzmienie jest dopracowane i dodaje materiałowi odpowiedniej mocy. Całość trwa zaledwie 38 minut, ale jest to czas wypełniony konkretem, bez zbędnych dłużyzn.

Już otwierający utwór „By the Light” robi doskonałe wrażenie – energetyczny riff przywodzi na myśl dokonania Grave Digger, a refren to klasyka gatunku w stylu Helloween. Dalej mamy „Fight in the Night” – dynamiczny, zadziorny numer, mocno osadzony w heavy metalowej stylistyce. Choć nie zaskakuje, słucha się go z przyjemnością.

W „Aftermath” dominuje marszowy rytm i rycerski klimat – kompozycja ma oldschoolowy posmak i przenosi słuchacza do złotej ery lat 80. Dla mnie absolutnym numerem jeden jest jednak „Cold Winds” – urzeka melodyjnym motywem przewodnim i wyraźnymi wpływami Crystal Viper. Refren jest prosty, ale niezwykle chwytliwy i zostaje w głowie na długo.

Najostrzejszym punktem albumu okazuje się „Heart of Darkness” – bezpośredni ukłon w stronę twórczości Grave Digger. Nie brakuje też potencjalnych koncertowych hitów, jak pulsujące i znakomicie „bujające” „Open Your Eyes”, czy energiczne „Shadows Undone”, które imponuje pod względem melodyjności . Album wieńczy „Redemption”, kompozycja utrzymana w duchu lat 80., z refrenem, który będzie gratką dla fanów klasycznego power metalu.

Podsumowując – Burning Sun nie zboczył z raz obranego kursu. Zespół kontynuuje swoją podróż przez świat klasycznego heavy/power metalu, pozostając wiernym inspiracjom i stylistyce z debiutu. Choć brakuje tu elementu zaskoczenia czy nowatorstwa, muzyka broni się szczerością, jakością wykonania i autentycznym entuzjazmem. Retribution to solidna porcja metalowej rozrywki, do której z przyjemnością będę wracał. Dobra robota – oby tak dalej!

Ocena 8/10

poniedziałek, 7 lipca 2025

KING WITCH - III (2025)


27 czerwca światło dzienne ujrzał trzeci studyjny album brytyjskiej formacji King Witch – zespołu działającego już od dekady. Grupa porusza się w estetyce oscylującej pomiędzy klasycznym heavy metalem, hard rockiem a doom metalem. Ich twórczość cechuje mroczny klimat oraz przemyślane, chwytliwe melodie. Nietrudno doszukać się tu wpływów takich legend jak Black Sabbath, Candlemass czy nawet witch mountain.King Witch zdążył już wypracować sobie rozpoznawalny styl i wierną grupę fanów, a ich najnowsze dzieło, zatytułowane po prostu "III", ma szansę przyciągnąć jeszcze szerszą publiczność.


Zespół zadbał o każdy detal, by nowa płyta przyciągała uwagę i wywoływała poruszenie wśród słuchaczy. Już sama frontowa okładka zwraca uwagę – estetyczna i pomysłowa, doskonale wpisuje się w klimat wydawnictwa. Brzmienie albumu jest dopracowane, ponure, ale przejrzyste – idealnie oddaje intencje twórców.


Centralną postacią zespołu pozostaje charyzmatyczna wokalistka Laura Donnelly, której ekspresyjny i pełen emocji głos nadaje utworom charakteru, drapieżności i siły. Współtwórcą klimatu płyty jest również gitarzysta Jamie Gilchrist, który stawia na różnorodność i mroczne brzmienia. Choć może nie sięga po techniczne fajerwerki, to jego gra jest solidna, pełna wyczucia i po prostu dostarcza ogromnej przyjemności z odsłuchu.


Album otwiera znakomite "Suffer in Life" – mocne uderzenie ukazujące potencjał i umiejętności zespołu. Brzmi to świetnie i pozostawia apetyt na więcej. Dalej mamy nastrojowy "Deal with the Devil", oparty na gęstym, doom metalowym klimacie. Nutę agresji i ciężaru przynosi posępne "Swarming Flies" – utwór z mocnym riffem i powolnym tempem, które robią znakomite wrażenie.


Na płycie nie zabrakło również rozbudowanych kompozycji – "Sea of Lies" to przykład przemyślanego utworu o mocnym, mrocznym klimacie, który bez wątpienia należy do najmocniejszych punktów albumu. Więcej energii i tempa przynosi szybki, dynamiczny "Diggin in the Dirt" – utwór pełen mocy i pomysłowości.


Zespół z powodzeniem eksperymentuje z formą – akustyczny  "Little Witch" wypada niezwykle klimatycznie, pokazując bardziej stonowane, lecz równie intrygujące oblicze zespołu. Z kolei emocjonalny i epicki "Last Great Wilderness" to prawdziwy kolos – pełen świetnych rozwiązań kompozycyjnych i klimatycznych niuansów. Całość wieńczy bardzo udany cover Soundgarden, będący godnym hołdem dla tej ikony grunge’u.


King Witch udowadnia, że nie tylko zna się na rzeczy, ale też nie boi się rozwijać i eksperymentować w ramach wypracowanego stylu. Ich unikalne połączenie doom metalu z heavy metalem to mieszanka, która wciąż działa – intensywna, mroczna i porywająca. Nowy album to kwintesencja ich artystycznej wizji – dopracowany, spójny i pełen emocji.


Ocena: 8/10




piątek, 4 lipca 2025

WARKINGS -Armageddon (2025)


 Zaledwie siedem lat wystarczyło, by Warkings ugruntowali swoją pozycję na scenie power metalu i stali się jednym z rozpoznawalnych i cenionych zespołów w gatunku. Wydając pięć albumów studyjnych w tak krótkim czasie, zyskali lojalne grono fanów i status jednej z najbardziej energetycznych formacji nowej fali melodyjnego metalu. Ich poprzednia płyta, „Morgana”, zrobiła na mnie ogromne wrażenie – nic więc dziwnego, że z niecierpliwością wyczekiwałem kontynuacji.


Najnowszy krążek – „Armageddon”, wydany 4 lipca 2025 roku nakładem Napalm Records, to kolejna muzyczna uczta dla miłośników chwytliwego, epickiego grania. Warkings nie próbują zrewolucjonizować gatunku – pozostają wierni sprawdzonym schematom, stawiając na efektowność, przebojowość i solidne rzemiosło. I właśnie za to są uwielbiani.


To propozycja idealna dla fanów zespołów takich jak Victorious, Bloodbound, Induction czy Powerwolf. Znajdziemy tu wszystko, co najlepsze w power metalu – szybkie tempa, wznoszące refreny, fantastyczne riffy i patos bitewnych opowieści.


Trzon zespołu pozostaje niezmienny. W roli wokalisty ponownie błyszczy Georg Neuhauser, znany m.in. z Serenity i Fallen Sanctuary – jego głos to połączenie technicznej perfekcji, charyzmy i emocjonalnej głębi. Każda fraza porywa i buduje klimat, który od pierwszych sekund wciąga słuchacza w muzyczny świat Warkings. Miłym urozmaiceniem są partie wokalne Secil Sen, która wnosi subtelny, ale znaczący kontrast do dominującego brzmienia. Ważną rolę odgrywa też Markus Pohl (Mystic Prophecy) – jego gitarowa praca to prawdziwa gratka. Mocne, wyraziste riffy oraz solówki pełne energii i finezji świetnie współgrają z monumentalnym brzmieniem całości.


Po krótkim intro uderza tytułowy utwór „Armageddon” – klasyczny power metalowy strzał, może i oparty na prostych motywach, ale za to niesamowicie chwytliwy i pełen koncertowej energii. Dalej dostajemy „Genghis Khan”, który stylistycznie przypomina twórczość Victorious, Induction czy Sabaton – ponownie formuła może być znajoma, ale sprawdza się znakomicie.


Podniosły „Kingdom Come” przynosi echa takich zespołów jak Iron Fire – to utwór, który z łatwością wpada w ucho dzięki nośnemu refrenowi i epickiemu rozmachowi. Zaskoczeniem jest dynamiczny, wręcz agresywny „Circle of Witches”, który czerpie inspirację z estetyki Primal Fear czy Battle Beast. Z kolei „King of Ragnarok” – jeden z najlepszych momentów albumu – to melodyjna petarda, w której można odnaleźć ducha Gamma Ray.


Kolejne utwory trzymają wysoki poziom. „Troops of Immortality” to zadziorny hymn bojowy, którego refren aż prosi się o chóralne odśpiewywanie – skojarzenia z Bloodbound są jak najbardziej uzasadnione. „Nightfall” to z kolei bardziej nastrojowa kompozycja, świetnie sprawdzająca się w wersji koncertowej – stadionowy potencjał aż bije z głośników. Klimaty Bloodbound słychać również w „Varangoi”, natomiast „Here Comes the Rain”, choć utrzymany w balladowym tonie, nieco odstaje poziomem – brakuje mu emocjonalnej głębi, przez co wypada dość przeciętnie na tle reszty materiału. Na zakończenie otrzymujemy prosty, ale przebojowy „Stahl and Stahl”, który idealnie podsumowuje ten energetyczny album.


„Armageddon” to kolejny dowód na to, że Warkings doskonale wiedzą, co robią. Nie próbują być oryginalni na siłę – zamiast tego doskonale wykorzystują swoje atuty: przebojowość, sprawność kompozytorską i charakterystyczną tożsamość muzyczną. Dla fanów melodyjnego, bitewnego power metalu to pozycja obowiązkowa. Warkings trzymają formę, umacniają swoją pozycję na scenie i – co najważniejsze – wciąż dają ogromną frajdę słuchaczowi. Niech ta bitwa trwa jak najdłużej!


Ocena 9/10

PRIMAL FEAR - Domination (2025)

Nie pierwszy raz dochodzi do zmian personalnych w szeregach Primal Fear. Ze składu zniknęli perkusista Michael Ehre oraz gitarzyści Tom Naumann i Alex Beyrodt. To właśnie z nimi zespół nagrał kilka znakomitych albumów, przyzwyczajając fanów do wysokiego, niemal niezmiennego poziomu. Teraz jednak następuje zmiana warty. Magnus Karlsson przejmuje większą odpowiedzialność i wraca na scenę koncertową, a drugą gitarę obsadza Thalia Bellazecca (znana z Angus McSix). Za zestawem perkusyjnym zasiada André Hilgers, który współpracował wcześniej z Matem Sinnerem w Silent Force.

W tym odświeżonym składzie Primal Fear nagrał swój piętnasty album studyjny, zatytułowany „Domination”, który ujrzy światło dzienne 5 września nakładem Reigning Phoenix Music. Okładka robi wrażenie i zapowiada potężny ładunek muzyczny... ale czy rzeczywiście tak jest?

Słychać tu wyraźne wpływy Judas Priest, słychać też, że to wciąż Primal Fear – dalej poruszamy się w dobrze znanej estetyce heavy/power metalu. Nie brakuje zadziornych riffów, melodyjnych refrenów i charakterystycznego wokalu Ralfa Scheepersa. Mimo tego, trudno oprzeć się wrażeniu, że forma zespołu nieco spadła – a momentami sięga wręcz najniższego pułapu w ich historii.

Stylistycznie „Domination” przypomina powrót do ery „New Religion”, ale jakość kompozycji i melodii jest niestety wyraźnie niższa. Co ciekawe, single – które same w sobie nie były wybitne – okazują się jednymi z najmocniejszych punktów tego albumu.

Thalia Bellazecca, choć technicznie sprawna i dobrze wpisująca się w klimat zespołu, nie wnosi do muzyki nic wyjątkowego. Z kolei André Hilgers daje z siebie dużo – jego gra jest dynamiczna i pełna energii, co jest jednym z nielicznych jaśniejszych elementów tego krążka.

Produkcja stoi na wysokim poziomie, brzmienie jest klarowne i mocne, ale same kompozycje pozostawiają sporo do życzenia. Są nijakie, bez wyrazu, momentami wręcz nużące. Pojawiają się przebłyski, ale dominują wtórność i przewidywalność.


Otwierający płytę „The Hunter” prezentuje się jeszcze obiecująco – dynamiczny, melodyjny, z klasycznym, „primalowym” pazurem. W podobnym tonie utrzymany jest „Destroyer”, oparty na ciężkim, riffowym szkielecie, choć sam refren nie pozostawia po sobie większego wrażenia. „Far Away” wyróżnia się energią i przyjemnym tempem, przywodzącym na myśl czasy działalności Scheepersa w Gamma Ray, lecz również i tutaj zabrakło głębszego rozwinięcia motywu.

W dalszej części albumu jakość kompozycji staje się jeszcze bardziej nierówna. „I Am the Primal Fear” to przykład utworu, który mimo interesującego riffu gubi impet w refrenie, a „Tears of Fire” czy „The Dead Don’t Die” wypadają po prostu bezbarwnie. Uwagę przyciąga „Heroes and Gods” – dynamiczny, epicki numer z podniosłym refrenem, w którym można odnaleźć echa „Black Sun” oraz nieco teatralnego rozmachu znanego z twórczości Powerwolf. To jednak wyjątek, nie reguła.

Zdecydowanie rozczarowuje instrumentalny „Hallucinations” – utwór zbędny, pozbawiony spójności i wyrazu. Długo zapowiadany „Eden”, będący najdłuższym utworem na krążku, miał być kompozycją ambitną i wielowarstwową, ale finalnie brzmi zbyt przeciętnie, zbyt bezpiecznie i niestety – zbyt przewidywalnie.

Coś ewidentnie poszło nie tak. W składzie nadal są trzy osoby, które od lat tworzyły tożsamość zespołu, a mimo to nie udało się tchnąć życia w nową konfigurację. Nowi muzycy nie dostali szansy na pełne rozwinięcie skrzydeł, a zawiódł przede wszystkim proces komponowania. Większość utworów jest przeciętna, pozbawiona iskry, a teoretycznie najlepsze fragmenty – czyli single – jedynie „ratują” całość przed kompletnym fiaskiem.

Nie da się ukryć, że odejście Alexa i Toma odcisnęło piętno na zespole. „Domination” to niestety jeden z najsłabszych albumów w dorobku Primal Fear – album, który rozczarowuje zarówno starych, jak i nowych fanów.

Ocena: 5.5/10

JOE STUMP'S TOWER OF BABEL -Days of thunder (2025)


 

Minęło już 30 lat od premiery ostatniego albumu Rainbow, a od tego czasu Ritchie Blackmore obrał zupełnie inną drogę artystyczną, odchodząc od hard rocka i heavy metalu na rzecz bardziej folkowych brzmień. Mimo upływu czasu, dziedzictwo Rainbow pozostaje żywe – wielu artystów próbowało naśladować ten niepowtarzalny styl, jednak niewielu udało się naprawdę uchwycić jego ducha. Axel Rudi Pell, Demon's Eye, Voodoo Circle – to tylko niektóre z projektów inspirowanych twórczością mistrza.


Jednak dopiero Tower of Babel zbliżył się do tej magii w sposób naprawdę przekonujący – zarówno pod względem stylistyki, jak i jakości. Już w 2017 roku, debiutancki „Lake of Fire” był prawdziwym hołdem dla Rainbow – pełnym pasji, melodii i klasycznej rockowej energii. Teraz, osiem lat później, Joe Stump powraca z nowym składem i płytą „Days of Thunder”, wydaną 4 lipca 2025 roku przez Silver Lining Music. I nie ma wątpliwości – to jedno z najważniejszych rockowych wydawnictw tego roku.


Joe Stump to gitarzysta klasy światowej, artysta o niezwykłej wrażliwości i technice, który – jak mało kto – potrafi przywołać ducha Rainbow. Jego styl łączy wirtuozerię z emocją, a brzmienie – z charakterystycznym dla Blackmore’a dramatyzmem i finezją. To właśnie dzięki niemu odżył również zespół Alcatrazz, a debiutancki krążek Tower of Babel był tego najlepszym przykładem. Na „Days of Thunder” kontynuuje ten kierunek, dostarczając słuchaczom muzyki, która jest jednocześnie klasyczna i świeża.


Skład zespołu to prawdziwa ekstraklasa:

– Mark Cross (Helloween, Firewind) – perkusja

– Nic Angileri – gitara basowa

– Mistheria – instrumenty klawiszowe

– Jo Amore – wokal


Obsadzenie Jo Amore w roli wokalisty było strzałem w dziesiątkę. Znany z power metalowego Nightmare oraz bardziej melodyjnego Kingcrown, wokalista z powodzeniem odnalazł się w konwencji hard rocka, nawiązując do stylistyki Ronniego Jamesa Dio czy Doogie White’a. Jego charyzma i głos idealnie wpisują się w klimat, jaki prezentuje Tower of Babel. Całość dopełnia atrakcyjna wizualnie okładka i doskonale zrealizowane brzmienie.


Album zawiera dziesięć utworów i trwa 48 minut. To wystarczająco, by całkowicie zanurzyć się w świecie pełnym epickich melodii, potężnych riffów i rozbudowanych aranżacji.


Już intro wprowadza nas w odpowiedni nastrój – buduje napięcie, które eksploduje w energicznym „Rules of Silence”. To kawałek brzmiący niczym zaginiony klasyk Rainbow z czasów Dio – pełen mocy, melodyjności i rockowej przebojowości. Tytułowy „Days of Thunder” rozpoczyna się w duchu „Death Alley Driver”, lecz szybko ewoluuje w bardziej nastrojową, niemal filmową kompozycję.


Uwagę przykuwa również emocjonalne „Blind Are Your Eyes” – utwór piękny, klimatyczny, wręcz romantyczny. Mój osobisty faworyt to mroczny i marszowy „Alone in the Desert”, przywodzący na myśl epickość legendarnego „Stargazer”. To kompozycja, w której nie potrzeba słów – muzyka mówi wszystko.


In the Heat of the Night” przywołuje ducha płyty „Bent Out of Shape” – prosty, chwytliwy, znakomicie skonstruowany hard rockowy hit. W „Sacrifice” słychać znajome riffy, ale ich wtórność nie przeszkadza – przeciwnie, buduje nostalgiczny klimat. Utwór buzuje energią i bezpretensjonalną zadziornością.


Warto też zwrócić uwagę na rozbudowane „Trust Me” – z intrygującym motywem przewodnim i efektownymi popisami gitarowymi. Płytę zamyka dynamiczne „The Princess”, które mogłoby z powodzeniem znaleźć się na albumie Rainbow – równie szybkie i efektowne co „Lost in Hollywood”.


Tower of Babel nagrał album, który nie tylko brzmi jak zaginiony klasyk Rainbow, ale również wnosi nową jakość do klasycznego hard rocka. Joe Stump ponownie udowadnia, że potrafi nie tylko naśladować wielkich, ale i dorównywać im talentem, wyczuciem oraz wizją artystyczną. „Days of Thunder” to płyta pełna pasji, kunsztu i ducha lat 70. i 80., podana w nowoczesnej, dopracowanej formie.


Oby ta formacja pozostała z nami na dłużej. W czasach, gdy Rainbow to już zamknięty rozdział historii, takie projekty jak Tower of Babel przywracają nadzieję, że ta muzyka nadal może żyć – i to na najwyższym poziomie.


Ocena 10/10