piątek, 31 października 2025

ARCANE TALES - Ancestral War (2025)


 

Kto nie ma wygórowanych wymagań i ceni sobie symfoniczny power metal w klimatach Rhapsody czy Fairyland, ten może śmiało sięgnąć po włoski projekt Arcane Tales. To jednoosobowe przedsięwzięcie muzyczne tworzone przez Luigiego Seramiesorannogo, działające nieprzerwanie od 2008 roku. Czasem Arcane Tales potrafi dostarczyć naprawdę interesującego materiału — jak jest tym razem? Czy wydany 20 października album “Ancestral War” można postawić obok najlepszych płyt projektu?


Niestety, nie do końca. To po prostu kolejny album Arcane Tales, który nie wnosi nic nowego do dotychczasowej twórczości Soranno. Luigi gra swoje, pozostając wierny wypracowanemu stylowi, ale tym razem poziom nieco spadł. Otrzymujemy sprawdzone patenty i znajome brzmienia, jednak wszystko jest jakieś takie pozbawione wyrazu i polotu. Jest słodko, patetycznie i power-metalowo, ale trudno przebrnąć przez cały materiał bez znużenia. Zarówno okładka, jak i brzmienie są typowe dla tej formacji — poprawne, lecz przewidywalne.


Album trwa 43 minuty, lecz niewiele pozostaje w pamięci po jego przesłuchaniu. Trafiają się jednak przebłyski — jednym z nich jest rozpędzony i chwytliwy utwór tytułowy “Ancestral War”. Podniosły klimat i bogate aranżacje stanowią tu mocną stronę kompozycji. Następny, melodyjny i klasyczny “The Endless Wearing Fight”, przywodzi na myśl dawne dokonania Dark Moor. Z kolei “Frozen Rhapsody” zawiera echa klasycznego Rhapsody, i choć nie jest to nic szczególnego, słucha się tego całkiem przyjemnie. Niestety, im dalej w album, tym bardziej wszystko zlewa się w jedną, mało zróżnicowaną całość. Nie pomagają ani szybki “Call of Glory”, ani nastrojowy “Blood and Honor”.


Na otarcie łez otrzymujemy jednak kolosa w postaci “Between Myth and Legend”. Tu wreszcie czuć epickość, klimat fantasy i wiele ciekawych motywów gitarowych — to zdecydowanie jedna z najlepszych kompozycji na płycie.


W ogólnym rozrachunku nowy album Arcane Tales nie zachwyca i pozostawia sporo do życzenia. Brakuje w nim świeżych pomysłów oraz wyrazistej tożsamości. Całość bywa przewidywalna i niestety do bólu wtórna. Szkoda, bo potencjał wciąż jest — zabrakło jednak energii i drapieżności, które mogłyby wynieść tę muzykę ponad przeciętność. To płyta dobra do przesłuchania w tle, ale niestety niewiele z niej pozostaje w pamięci.


Ocena: 5/10


czwartek, 30 października 2025

RONNIE ROMERO -Backbone (2025)


 

Pierwsze dwa solowe albumy Ronniego Romero były zbiorami coverów, stanowiących hołd dla jego muzycznych idoli. Na szczęście od premiery trzeciej płyty, Too Many Lies, Too Many Masters, artysta postawił już na w pełni autorski materiał. Choć był to solidny krążek, pozostawiał pewien niedosyt. Teraz, po dwóch latach, Romero powraca z czwartym albumem zatytułowanym Backbone – i to właśnie ta płyta pokazuje jego talent w pełnej krasie.


To wydawnictwo utrzymane jest w duchu klasycznych płyt Dio czy wczesnego Rainbow. Głos Ronniego idealnie odnajduje się w tej stylistyce – potężny, ekspresyjny i pełen emocji. Backbone to jeden z najlepszych albumów w dotychczasowym dorobku tego znakomitego wokalisty. Krążek ukazał się 24 października nakładem Frontiers Records.


Ronnie Romero w ostatnich latach jest niezwykle aktywny – jedni mogą uważać, że wydaje zbyt dużo materiału w krótkim czasie, ale dla mnie to tylko powód do radości. Uwielbiam jego głos i cenię fakt, że możemy go usłyszeć w tak różnych muzycznych odsłonach. Na nowym albumie wciąż zachwyca, a tym razem dominuje brzmienie w stylu klasycznego Dio czy Rainbow. Wreszcie doczekaliśmy się płyty, w której Romero w pełni rozwija skrzydła.


Na Backbone błyszczy cały zespół – od gitarzysty José Rubio po klawiszowca Alexa Bertoniego. Każdy z muzyków wnosi do całości coś wyjątkowego. Klawisze Bertoniego budują cudowny klimat lat 80., przywołując na myśl najlepsze dokonania Rainbow. Do tego przebojowy „Hideaway” – współtworzony przez Russa Ballarda – to czysta esencja tamtych czasów. W nagraniach udział wzięli także Roy Z oraz Kee Marcello (znany z Europe), a sam utwór brzmi jak hołd dla złotej ery hard rocka. Produkcja jest mocna, zadziorna i nowoczesna – choć okładka albumu nie do końca do mnie przemawia, to zawartość muzyczna rekompensuje wszystko.


Płyta skrywa wiele perełek. Już otwierający tytułowy utwór „Backbone” to prawdziwy rarytas – znakomita mieszanka stylów Dio i Rainbow, z porywającym wejściem klawiszy i potężnym rozmachiem. „Bring the Rock” kontynuuje ten klimat, jeszcze mocniej eksponując klasyczne patenty obu legendarnych formacji. Riff brzmi jak ukłon w stronę starego Rainbow – jest pomysłowo, świeżo i z rockowym pazurem. Ballada „Lost in Time” urzeka romantycznym nastrojem i prostotą formy. Z kolei „Never Felt This Way” wprowadza bardziej mroczny ton – to utwór pełen energii i charakteru, nowoczesny, ale zarazem zakorzeniony w klasyce gatunku. „Lonely World” to kolejny mocny punkt – zwarty, energetyczny i przebojowy, w duchu Dio i Rainbow. Nieco lżejszy, bardziej progresywny „Eternally” pokazuje inne, subtelniejsze oblicze zespołu, natomiast „Running Over” zachwyca nastrojową aurą i klimatem lat 80., z umiejętnie budowanym napięciem i emocjonalnym ładunkiem. Dla miłośników dynamicznych numerów w stylu Rainbow przygotowano prawdziwą petardę – rozpędzony „Black Dog”, który stanowi idealne zwieńczenie całości. Co za energia, co za moc!


Ronnie Romero zabiera nas w porywającą podróż przez krainę klasycznego hard rocka, przywołując ducha Dio i Rainbow, a jednocześnie udowadniając, że sam jest godnym spadkobiercą ich dziedzictwa. Ma talent, charyzmę i wyczucie, które pozwalają mu tworzyć muzykę z duszą. Backbone to dowód, że Romero jest dziś w absolutnej czołówce wokalistów hardrockowych.


Ocena: 9/10


niedziela, 26 października 2025

MEMORIES OF OLD - Never stop beliving (2025)

 

 

Debiutancki album Memories of Old był prawdziwą ucztą dla fanów symfonicznego power metalu w stylu Fellowship, Majestica czy Twilight Force. Świetną robotę wykonał wtedy Tommy Johansson, który nadał zespołowi wyjątkowego charakteru. Niestety, skład z tamtego okresu nie przetrwał próby czasu. W 2025 roku grupa powraca z nowym line-upem i nowym albumem — Never Stop Believing, wydanym 24 października nakładem Limb Music.


Z jednej strony zespół wciąż trzyma się jasno określonych ram gatunkowych i pozostaje wierny słodkiemu, symfonicznemu power metalowi, z drugiej jednak wyraźnie słychać spadek jakości. Muzyka zawarta na nowej płycie to bezpiecznie zagrany, przewidywalny power metal, który nie wyróżnia się niczym szczególnym. Całość brzmi zachowawczo, momentami wręcz sztampowo. Zespół sięga po sprawdzone patenty, ale niewiele z tego wynika – to solidna, lecz pozbawiona emocji zawartość.


Nowy wokalista, Noah Simmons, niestety nie do końca mnie przekonuje. Z jednej strony jego głos pasuje do tej słodkiej, bajkowej stylistyki, z drugiej jednak brakuje mu pazura i heavy metalowego zacięcia, które miał Tommy. W jego wokalu nie ma tej iskry, która potrafiła ożywić nawet prostsze kompozycje. Do składu dołączył również nowy gitarzysta, Wayne Dorman, który wraz z Billym Jeffsem serwuje nam poprawny, lecz oklepany i przewidywalny symfoniczny power metal. Partie gitarowe i solówki brzmią jak zlepek dobrze znanych zagrywek w stylu Rhapsody, Power Quest czy Twilight Force – brakuje w nich świeżości i własnych pomysłów. Szkoda.


Album trwa pełną godzinę, co zdecydowanie nie działa na jego korzyść. Otwiera go obowiązkowe intro, po którym pojawia się energiczny i przebojowy tytułowy utwór Never Stop Believing. To dobry start, dający sporo frajdy, choć wokal Simonsa raczej przeszkadza niż pomaga. Zbyt komercyjnie i nijako wypada Guardians of the Kingdom, który nie przekonuje ani aranżacją, ani melodią. Nieco mocniejszy riff przynosi Memories of Old, ale i tu brakuje tego, czego oczekuję od tej formacji.


Więcej energii i radości daje Fly Away Together, choć również daleko mu do ideału – schematyczna konstrukcja i brak polotu sprawiają, że utwór nie porywa. Dopiero Fire in the Night pokazuje, że zespół wciąż potrafi pisać chwytliwe, pełne życia piosenki – to radosny, klasyczny power metal, jakiego można było się po nich spodziewać. Niestety, ballada Life Begins Again i rozbudowany Journey to the Stars ponownie obniżają poziom, oferując mdłą i przewidywalną zawartość.


Coś tutaj zdecydowanie nie zagrało. Niby jest to wciąż power metal, ale pozbawiony wyrazu, momentami wręcz kiczowaty. Zespół trzyma się swojego stylu, jednak riffy i melodie są bez polotu, wtórne i mało angażujące. Brakuje świeżości, emocji i tego uroku, który towarzyszył debiutowi. W efekcie Never Stop Believing to album poprawny, ale nijaki — po prostu rozczarowujący.


Ocena: 5/10

sobota, 25 października 2025

CORONER - dissonance theory (2025)

Czas na chwilę oderwać się od słodkiego power metalu, klasycznego heavy metalu czy przebojowego hard rocka. Na scenę powraca bowiem szwajcarski Coroner – zespół, który w latach 80. i 90. zyskał miano jednego z najbardziej ambitnych przedstawicieli technicznego thrash metalu z progresywnym zacięciem. Po rozwiązaniu działalności w 1996 roku i reaktywacji w 2010, grupa wreszcie powróciła z nowym albumem – „Dissonance Theory”, wydanym 17 października nakładem Century Media Records.

Na ten krążek przyszło czekać aż 34 lata – i to naprawdę robi wrażenie. Co jednak najważniejsze, Coroner nie próbuje na siłę cofnąć się w czasie. Zespół brzmi świeżo, nowocześnie i z pomysłem. „Dissonance Theory” to płyta dojrzała, intrygująca i pobudzająca zmysły. Pełna połamanych melodii, złożonych partii gitarowych i niespodziewanych zwrotów. To album, który wymaga czasu – z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa się nowe niuanse i muzyczne smaczki.

Okładka utrzymana w mrocznej stylistyce przywodzi na myśl wydawnictwa doom metalowe, a sam klimat płyty momentami zahacza o tę estetykę. Thrash metal stanowi trzon brzmienia, ale nie brakuje tu progresywnych wędrówek i eksperymentów. Dzięki temu album oferuje bogate i niepowtarzalne wrażenia.

Imponuje również forma muzyków. Ron Royce jako basista i wokalista wciąż brzmi agresywnie, pewnie i charyzmatycznie – idealny głos do tego rodzaju grania. Tommy T. Baron, odpowiedzialny za partie gitarowe, zachwyca różnorodnością i emocjonalnym podejściem. Jego riffy i solówki pulsują klimatem, a każdy utwór ma własny charakter. Mroczna oprawa graficzna oraz ponure, gęste brzmienie dopełniają spójnego obrazu całości.

Album trwa 47 minut i jest prawdziwą podróżą po świecie dźwięków – pełną napięcia i emocji. Po klimatycznym wstępie następuje pierwsze uderzenie: „Consequence”, w którym czuć techniczny, zadziorny thrash metal w najlepszym wydaniu. Energia, precyzja i dzikość – to Coroner, jakiego pamiętamy.

Z kolei „Sacrificial Lamb” rozpoczyna się niemal rockowo, by z czasem zanurzyć się w mrok i progresywną głębię. Narastające napięcie, ciężar i porywające solówki tworzą niezwykłą aurę. W „Crisium Bound” początkowa tajemniczość przeradza się w pełen agresji, nowoczesny atak – dowód, że zespół potrafi połączyć współczesność z własnymi korzeniami.

Więcej energii i chwytliwych melodii przynosi „Symmetry”, utwór-singiel promujący płytę. To połączenie thrashowej dynamiki z przebojowością i pasją. Band zaskakuje kreatywnością i nie popada w rutynę. „The Law” przynosi z kolei bardziej stonowane, rockowe brzmienia, utrzymane w mrocznej konwencji. Finał utworu zachwyca pomysłowością i energią.

Transparent Eye” to pokaz technicznego kunsztu i dojrzałego podejścia do kompozycji – thrash metal z progresywną duszą, który można smakować w każdym detalu. Z kolei „Renewal”, utwór promujący album, powraca do rasowego thrashowego żywiołu. Płytę zamyka nastrojowy, złożony „Prolonging”, który stanowi idealne zwieńczenie tego muzycznego spektaklu.

Coroner udowadnia, że można tworzyć muzykę na poziomie Voivod czy Vektor, pozostając przy tym w pełni autentycznym. Zespół ma swój niepowtarzalny styl i własny świat. Na „Dissonance Theory” znajdziemy złożone melodie, finezyjne motywy gitarowe, zakręcone solówki i gęsty, mroczny klimat. Dla Coroner przebojowość nigdy nie była priorytetem – tu liczy się atmosfera, struktura i emocja.

To album, który za każdym razem odkrywa przed słuchaczem coś nowego. W tym roku nie pojawiła się druga tak intensywna, dojrzała i magnetyczna płyta. Coroner powrócił w wielkim stylu. Brawo.

Ocena 10/10

piątek, 24 października 2025

IRON HEAD - Teraz albo nigdy (2025)


 Polscy słuchacze często drwią z zespołu Nocny Kochanek. Ich humorystyczne podejście do heavy metalu budzi mieszane emocje i nierzadko prowokuje falę negatywnych komentarzy. Podobne wyzwania spotykają inny polski zespół – pochodzący z Kołbuszowej Iron Head. Grupa działa od 2010 roku i brzmieniowo przywodzi na myśl Made of Hate czy Bullet for My Valentine. W swojej muzyce łączy elementy melodyjnego metalcore’u, heavy metalu oraz power metalu, tworząc energetyczną mieszankę, która z pewnością znajdzie swoich fanów.


Zespół ma już na koncie udany debiut, a teraz powraca z drugim albumem zatytułowanym „Teraz albo nigdy”, wydanym 17 października. To solidna porcja rockowo-metalowego grania. Kto szuka tu awangardy i muzycznych eksperymentów – może się rozczarować. Iron Head stawia na przebojowość, melodyjność i młodzieńczą energię. To muzyka, która idealnie sprawdza się jako rozrywka, towarzystwo w samochodzie czy koncertowy żywioł.


Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów zespołu, a zarazem źródłem kontrowersji, jest wokal Weroniki Lenart. Jej głos jest łagodniejszy, bardziej przystępny i nieco komercyjny, co niektórym może kojarzyć się z popem. Jednak to właśnie jej wokal nadaje Iron Head rozpoznawalny charakter. Dzięki niej materiał zyskuje lekkość, chwytliwość i niepowtarzalny klimat. Gdyby wokal był inny – to już nie byłby ten sam zespół.


„Teraz albo nigdy” to album spójny, treściwy i wypełniony potencjalnymi hitami. Mnóstwo dobrej energii wnosi perkusista Jakub Cinal, którego gra zasługuje na duże uznanie. Świetnie wypadają też partie gitarowe w wykonaniu Tomasza Lenarta i Grzegorza Tusznio – pełne chwytliwych riffów i melodyjnych solówek, które łatwo zapadają w pamięć. Zespół brzmi zgranie i z pasją, co przekłada się na pozytywną, zaraźliwą energię.


Album otwiera dynamiczny „Jedna chwila” – szybki, energetyczny i z mocnym refrenem. Idealny przedsmak tego, co czeka dalej. Wokal może dla jednych stanowić barierę, a dla innych – przyjemny kontrast wobec instrumentalnej warstwy utworów. Jednym z najmocniejszych momentów płyty jest „Karawana jedzie dalej”, w którym gitarzysta Tomasz Lenart daje popis swoich agresywnych wokali – znak rozpoznawczy Iron Head. Utwór wręcz kipi energią i zasługuje na miano koncertowego hitu.


Podobne emocje wywołuje melodyjny i wpadający w ucho „Nieustanna walka” – prosty, może nieco naiwny, ale niezwykle przyjemny w odbiorze. Tytułowy „Teraz albo nigdy” to udane połączenie heavy i power metalu z nutą melodyjnego metalcore’u. Młodzieńcza energia zespołu imponuje i napędza cały album, w którym jeden przebój goni kolejny.


Nieco odstaje spokojniejszy „Każdy oddech, każdy dzień”, który w roli ballady nie do końca przekonuje. Iron Head najlepiej wypada w szybszych, bardziej agresywnych kawałkach, takich jak „Bezkresny sen” – z doskonałą pracą gitar i łatwo wpadającym w ucho refrenem. Prawdziwy hit! Kolejny mocny punkt albumu to „Nasz każdy krzyk”, pełen pazura i melodyjnego metalcore’u w stylu Bullet for My Valentine – znakomity pokaz potencjału zespołu.


Wyróżnia się także drapieżny „Pierwszy do stracenia”, w którym uwagę zwraca pomysłowy refren i mocne riffy. Płytę zamyka agresywny „Spal te mosty” – intensywny, choć miejscami chaotyczny utwór, który mógłby zostać nieco dopracowany.


Iron Head to zespół młodego pokolenia, który pokazuje, że ma pomysł na siebie. Należy ich pochwalić przede wszystkim za umiejętność pisania przebojowych, melodyjnych utworów z zapadającymi w pamięć refrenami. Wokal Weroniki Lenart może dzielić słuchaczy, ale warto podejść do tej muzyki bez uprzedzeń i pozwolić, by sama do nas przemówiła.


Ocena: 7/10


środa, 22 października 2025

HUMAN FORTRESS - Stronghold (2025)

 


Sześć lat przyszło nam czekać na nowy materiał od niemieckiego Human Fortress. Ta formacja niegdyś znacząco odcisnęła swoje piętno na scenie heavy/power metalu, a ich pierwsze albumy do dziś uchodzą za klasykę gatunku. W roku 2025 zespół powraca z siódmym krążkiem zatytułowanym “Stronghold”, wydanym 17 października nakładem Massacre Records.

Nietrudno było przewidzieć, że grupa nie sięgnie poziomu swoich najlepszych dokonań. Otrzymujemy solidną porcję epickiego heavy metalu z lekkim zabarwieniem power metalu – utrzymaną w charakterystycznym dla zespołu, rycerskim klimacie. Human Fortress robi swoje, oferując rzemieślniczo dobry materiał, jednak daleki on od ideału.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje wokalista Gus Monsanto, który potrafi budować napięcie i epicki nastrój. Dobrze radzi sobie również gitarowy duet Torsten Wolf i Booker, stawiający na klasyczne, sprawdzone rozwiązania. Niestety, w całości brakuje świeżości, energii i kompozycyjnej błyskotliwości. Płycie zdecydowanie przydałoby się więcej hitów i prawdziwych „killerów”.

Okładka jest przyjemna dla oka, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nosi znamiona sztucznej, „AI-owej” estetyki. Brzmienie albumu wypada poprawnie – jest klarowne i mocne, ale bez większych fajerwerków.

Wśród utworów warto wyróżnić lekki, melodyjny i przebojowy „Stronghold” – refren tego kawałka długo zostaje w pamięci. Rycerski klimat i epicki rozmach pobrzmiewają w nastrojowym „The End of the World”, który pokazuje mocne strony zespołu. Nieco mniej przekonujący jest stonowany i zadziorny „Pain” – solidny, lecz pozbawiony wyrazu. W podobnym duchu utrzymany jest cięższy „Mesh of Lies”.

Z kolei „The Abyss of Our Souls” to bardziej przemyślany, rytmiczny numer, w którym słychać dbałość o detale. Ciekawie wypada też nieco hardrockowy „Under the Gun”, choć i on nie wybija się ponad przeciętność. Prostolinijny, łatwy w odbiorze „Road to Nowhere” to jeden z jaśniejszych momentów albumu. Natomiast prawdziwą perełką wydaje się energiczny i chwytliwy „The Darkest Hour” – zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na płycie.

Podsumowując – “Stronghold” to album solidny, ale zachowawczy. Human Fortress gra z pasją i pewnością, jednak brakuje tu większych emocji i zapadających w pamięć melodii. Po tak długiej przerwie można było oczekiwać czegoś bardziej wyjątkowego. Szkoda, bo potencjał zespołu wciąż jest wyczuwalny.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 20 października 2025

ARMOURED KNIGHT - The quest for the sacred melody (2025)


 

"„The Quest for the Sacred Melody” to debiutancki album chilijskiego zespołu Armoured Knight, który powstał w 2009 roku, obierając sobie za cel granie klasycznego heavy/power metalu w duchu wczesnych Helloween, Blind Guardian, Omen czy Viper. Choć formuła może wydawać się ograna i pozbawiona oryginalności, Armoured Knight posiada inne atuty, które zdecydowanie wyróżniają ich na tle konkurencji. Czyżby na metalowym horyzoncie pojawiła się kolejna gwiazda?


Debiut zespołu ukazał się 7 października nakładem Dying Victims Productions. Wydawnictwo może pochwalić się klimatyczną, przyciągającą wzrok okładką. Nieco gorzej wypada jednak brzmienie – jest momentami płaskie i pozbawione iskry. Pewne zastrzeżenia można mieć także do formy wokalisty José Taplina, którego głos niekiedy ginie w gęstej warstwie instrumentalnej. Mimo to potrafi on zbudować odpowiedni klimat i dobrze wpasowuje się w stylistykę zespołu.


Największe wrażenie robi natomiast rozpędzona sekcja rytmiczna oraz gitarzysta Cristian León, którego partie pełne są pomysłowości, energii i szacunku dla klasyki gatunku. Dzieje się tu naprawdę dużo dobrego – to muzyka, która potrafi zachwycić.


Zawartość płyty to 36 minut soczystego, pomysłowego heavy/speed/power metalu z wyraźnym wpływem niemieckiej szkoły grania. Album otwiera klimatyczny “Wielders of Dark Wisdom” – szybkie tempo, dynamiczna sekcja rytmiczna i riffy w stylu Helloween czy Viper stanowią jego największe atuty. Świeżość i energię słychać w rozpędzonym “Age of Speeches”, którego riff dosłownie „rozwala system”.


Świetnie buja “Endless Light”, w którym można doszukać się wpływów Mindless Sinner i Accept. Z kolei agresywny “Forgotten Grace” przywodzi na myśl Helloween z czasów debiutu. Podobne emocje budzi energiczny “Run from Here”, a w dynamicznym “Behind the Mask” uwagę zwraca efektowne wejście perkusji. Zespół imponuje pomysłami, techniką i wyczuciem stylu – słychać tu prawdziwą miłość do speed i power metalu. Finałowy “Guardians of the Stargard” to oldschoolowy ukłon w stronę wczesnego Blind Guardian – chwytliwy i pełen pasji.


Armoured Knight to zespół z ogromnym potencjałem, który już na debiucie błyszczy pełnym blaskiem. Z jednej strony bazuje na klasycznych rozwiązaniach, z drugiej – prezentuje je z pomysłem i świeżością. To znakomity hołd dla pionierów gatunku, takich jak Helloween, Blind Guardian czy Viper.Polecam gorąco wszystkim fanom klasycznego heavy, speed i power metalu!


Ocena: 8.5/10


niedziela, 19 października 2025

POWERCROSS - Reinassance (2025)

 



Grecki zespół Powercross, który w 2024 roku zadebiutował udanym albumem The Lost Empire, postanowił kuć żelazo, póki gorące. Nie każąc fanom długo czekać, już po roku powraca z nowym wydawnictwem zatytułowanym Renaissance. Płyta, która ukazała się 17 października nakładem Elevate Records, skierowana jest do miłośników progresywnego metalu, power metalu oraz melodyjnego heavy metalu. Niestety, mimo ambitnych założeń, tym razem efekt końcowy jest słabszy niż w przypadku debiutu.


Albumowi brakuje świeżości i energii, które stanowiły o sile pierwszej płyty. Miejscami wieje nudą, a momentami czuć przerost formy nad treścią. Zabrakło również mocniejszych, bardziej chwytliwych kompozycji, które mogłyby uatrakcyjnić całość. Trzeba jednak zauważyć, że w międzyczasie skład zespołu uległ zmianie – pojawiła się nowa sekcja rytmiczna tworzona przez basistę Panosa Bita i perkusistę Foivosa.


Motorem napędowym grupy pozostaje wokalista John Britsas, jednak tym razem jego śpiew wydaje się pozbawiony dawnej pasji i mocy. Gitarzysta Spiros Rizos dostarcza solidnych partii, choć i w jego grze brakuje tego „czegoś”, co wcześniej przyciągało uwagę. Całość sprawia wrażenie nieco pośpiesznie zrealizowanej – jakby zespół chciał za wszelką cenę wykorzystać moment po sukcesie debiutu.


Na szczęście na Renaissance nie brakuje kilku udanych momentów. Energetyczny i przebojowy „Freedom” to zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów albumu. W progresywnym „Living Gods” zespół eksperymentuje z formą, choć efekt końcowy jest raczej przeciętny. Więcej powermetalowej werwy przynosi rozpędzony „Eagles Fair”, pokazujący, że Powercross wciąż potrafi napisać ciekawą, pełną energii kompozycję. Na szczególne wyróżnienie zasługuje również „Carry On” – prawdziwa power metalowa petarda z pomysłowymi solówkami i wpadającym w ucho motywem przewodnim.


Nieco spokojniej robi się przy „Wisdom”, w którym pojawia się nuta hard rockowego klimatu, a najwięcej zastrzeżeń budzi ballada „Shadow in a Dream” – niestety, zupełnie nie zapada w pamięć. „Silence” to kolejny utwór o progresywnym zabarwieniu, jednak trudno przez niego przebrnąć, a po przesłuchaniu niewiele z niego pozostaje.


Debiutancki album Powercross imponował świeżością i dawał nadzieję na dalszy rozwój zespołu. Renaissance to jednak jedynie zbiór kilku ciekawych pomysłów, które nie składają się na spójną, angażującą całość. Zespół próbuje zabrzmieć dojrzalej i bardziej progresywnie, ale efekt jest nierówny. Są przebłyski i solidne momenty, lecz całość nie porusza i szybko ulatuje z pamięci.


Ocena: 5,5/10


piątek, 17 października 2025

SABATON - Legends (2025)


 Sabaton od lat bywa obiektem drwin i kpin wśród części fanów heavy metalu. Często określa się ich mianem disco metalu, co do dziś trudno mi zrozumieć. W końcu power metal od zawsze słynie z radosnego klimatu, chwytliwych melodii i epickiego rozmachu. To gatunek zbudowany na melodyjności i przebojowości – a w tej dziedzinie Sabaton jest prawdziwą maszynką do tworzenia hitów. Zespół ma własny, niepowtarzalny styl i charakter, których nikt im nie odbierze. Uwielbiam ich za takie albumy jak Primo Victoria, Coat of Arms, Attero Dominatus czy przede wszystkim The Art of War.


Ich najnowsze dzieło, zatytułowane Legends, nie wnosi może niczego rewolucyjnego, ale potwierdza to, do czego Sabaton zdążył nas przyzwyczaić. Fani będą zachwyceni, a malkontenci – jak zwykle – będą narzekać.


Premiera albumu przypada na 17 października. Co ważne, do zespołu powraca gitarzysta Thobbe Englund, znany z Heroes i The Last Stand. Powiązania z tamtymi płytami są wyraźnie słyszalne – i nie jest to w żadnym wypadku wada. Nowy materiał brzmi gitarowo, zadziornie, z finezją i przebojowością. Otrzymujemy po prostu 100% Sabatonu, bez większych niespodzianek. Owszem, można zarzucić im, że nie wychodzą poza utarte schematy i momentami „zjadają własny ogon”, ale mnie to wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – nie chciałbym, by zmieniali swój styl. Niektóre fragmenty brzmią znajomo, lecz zespół potrafi tę powtarzalność przekuć w atut.


Duet gitarowy Chris/Thobbe nie eksperymentuje, ale trzyma się jasno wyznaczonych ram, w których Sabaton czuje się najlepiej. To dokładnie ten sam zespół, którego znamy i kochamy – a nad wszystkim unosi się niezniszczalny głos Joakima Brodéna.


Album trwa niespełna 40 minut i składa się z krótkich, treściwych kompozycji. Już otwierający utwór, podniosły „Templars”, wprowadza nas w rycerski klimat, typowy dla Sabatonu. Moje serce od razu skradł singlowy „Hordes of Khan” – szybki, energetyczny, z duchem najlepszych płyt zespołu. Niczego więcej do szczęścia nie trzeba.


Kolejny utwór, „A Tiger Among Dragons”, zachwyca epickim motywem przewodnim i klimatycznym nastrojem. Marszowy „Crossing the Rubicon” przywodzi na myśl klasyczne „Uprising”, a monumentalny „I, Emperor” dodaje albumowi odpowiedniego ciężaru. Z kolei rozpędzony „Maid of Steel” to czysta power metalowa petarda. „Lightning at the Gates” brzmi jak duchowy następca „Uprising”, ponownie oferując przebój, który natychmiast wpada w ucho.


Radosny i melodyjny „The Duelist” to Sabaton w najczystszej postaci – hymn, który idealnie sprawdzi się na koncertach. Na koniec otrzymujemy „The Cycle of Songs” i „Till Seger” – solidne, choć nieco mniej wyraziste kompozycje, które jednak nie psują bardzo dobrego wrażenia.


Legends to album bez zaskoczeń – ale też bez rozczarowań. Zawiera wszystko, co tworzy charakterystyczny styl Sabaton: podniosłość, melodyjność i chwytliwość. Zespół pozostaje wierny swojej tematyce i brzmieniu. Fani będą zachwyceni, a sceptycy… cóż, nadal będą mieli powody do narzekań. Warto jednak posłuchać, bo Sabaton wciąż trzyma wysoki poziom i z dumą maszeruje własną ścieżką.


Ocena: 8,5/10

środa, 15 października 2025

WILD STORM - The Crimson dawn (2025)


 Obstawiałem, że dostanę nową kalkę Running Wild, a tymczasem brazylijski Wild Storm pozytywnie mnie zaskoczył. Zespół serwuje solidną porcję zakręconego heavy/power metalu, w którym owszem – słychać echa Running Wild – ale nie brakuje też inspiracji Iron Maiden, Grave Digger czy Lonewolf.


Formacja działa od 2023 roku i już na debiutanckim albumie The Crimson Dawn pokazuje, że ma pomysł na siebie. Płyta ukazała się 10 października i oferuje godzinę klasycznego, pełnego energii materiału. Choć nie ma tu niczego odkrywczego, klimat lat 80. został oddany z ogromnym wyczuciem. Trzeba pochwalić zespół za dbałość o chwytliwe melodie, przebojowość i oldschoolowe riffy.


Centralną postacią w zespole jest Claudio Santana – wokalista obdarzony charyzmą i ciekawą barwą głosu, dzięki której od razu czuć ducha lat 80. Idealnie wpasowuje się w pirackie, epickie klimaty. Za partie gitarowe odpowiada Emerson Aquino, którego gra jest zadziorna, klasyczna i pełna pazura. Całości słucha się naprawdę dobrze, nawet jeśli momentami materiał bywa wtórny.


Na płycie znajdziemy 12 utworów, a zespół zadbał o liczne atrakcje dla fanów heavy i power metalu. Satysfakcja – gwarantowana. Klasyczne, epickie intro doskonale wprowadza w klimat albumu. Marszowe tempo i podniosły nastrój „When Love Grows Cold” to idealny początek – utwór intryguje i oczarowuje pomysłowością. W „Unwanted War” band przyspiesza, serwując energetyczny numer przypominający dokonania Running Wild czy Grave Digger.


Mroczny „Mass Rebellion” napędza ciężki, toporny riff – to kompozycja bardziej złożona, miejscami ocierająca się o progresywny metal. W rozpędzonym „Despised Screams” błyszczy wokalista – jego popisy są godne pochwały, a sam utwór to jeden z najmocniejszych punktów albumu. W „Victims of Rules” słychać wyraźne wpływy Iron Maiden – utwór jest skoczny, przebojowy i ma doskonale wyeksponowaną linię basu.


Riffy w „Pigs Betrayal” mocno nawiązują do Running Wild, a „So Close to Madness” to ukłon w stronę niemieckich gigantów pokroju Accept czy Grave Digger. W „Revolution Machines” znajdziemy pięknie skonstruowany riff i energię, która aż prosi się o headbanging – więcej takich petard i album byłby jeszcze lepszy. Podobny poziom trzyma przebojowy „The Killing Flood”, w którym znów błyszczy gitarowa praca Aquina.


Całość wieńczy tytułowy „The Crimson Dawn” – utwór najdłuższy, najbardziej rozbudowany i zdecydowanie jeden z najlepszych. Zaczyna się spokojnie i epicko, by stopniowo nabrać heavy metalowego pazura. Napięcie rośnie, klimat się zagęszcza, a finał nie pozostawia miejsca na nudę.


The Crimson Dawn to prawdziwa laurka dla heavy metalu lat 80. Power metal pojawia się, ale nie dominuje – najważniejsze są epicki klimat, klasyczne riffy i dbałość o detale. Wild Storm prezentuje się jako zespół z charakterem i jasną wizją swojej muzyki. Przyszłość zapowiada się dla nich naprawdę obiecująco – warto śledzić ich dalsze poczynania.


Ocena: 8/10


wtorek, 14 października 2025

BATTLE BEAST - Steelbound (2025)


 Często słuchacze drwią z zespołów takich jak Bloodbound, Powerwolf czy Sabaton, określając ich muzykę mianem „pop metalu”. W takim razie, jak sklasyfikować to, co obecnie prezentuje Battle Beast?


Pierwsze płyty fińskiej formacji stanowiły udany miks klasycznego heavy i power metalu — pełne energii, chwytliwych riffów i epickich melodii. Niestety, najnowsze wydawnictwa grupy coraz bardziej przypominają własną karykaturę. Kiczowate aranżacje i przesadna słodycz wypierają dawną moc i agresję. Najnowszy album Steelbound niestety kontynuuje ten kierunek.


Mimo że za wydanie ponownie odpowiada Nuclear Blast, a skład pozostał bez zmian, mam wrażenie, że nawet wokalistka Noora Louhimo brzmi tym razem bardziej popowo. Brakuje jej tej charakterystycznej charyzmy i drapieżności, które kiedyś nadawały utworom siłę i autentyczność. Owszem, potrafi nadać piosenkom melodyjności i przebojowego charakteru, jednak efekt końcowy sprawia wrażenie zbyt wygładzonego i sztucznego.


Okładka Steelbound sugeruje powrót do korzeni zespołu, lecz to tylko mylący trop. Całość okazuje się zaskakująco ciężka w odbiorze — nie z powodu mocy, lecz przez nadmiar cukierkowych melodii i komercyjnych zabiegów.


Przebojowy „The Burning Within” wybija się na tle całości – to dynamiczny, radosny power metalowy numer, który na moment przywraca nadzieję. Niestety, komercyjny patos „Here We Are” oraz niemal dyskotekowy „Steelbound” skutecznie tę nadzieję gaszą. Zespół zaczyna balansować na granicy autoparodii. Tytuł „Twilight cabaret” wydaje się wręcz trafną metaforą – muzycznie i brzmieniowo przypomina kabaretowy pastisz.


Pewne przebłyski pojawiają się w marszowym „Blood of Heroes”, choć utworowi brakuje dopracowania i ciężaru. Z kolei słodki „Angel of Midnight” ociera się o hard rock, a nawet ostrzejszy „Riders of the Storm” nie jest w stanie przywrócić dawnej energii zespołu.


Battle Beast wciąż trzyma się swojego przesłodzonego, nadmiernie komercyjnego stylu. Niestety, trudno doszukać się tu szczerości, świeżości czy prawdziwej pasji. To muzyka poprawna technicznie, ale pozbawiona duszy. Niby człowiek wiedział, czego się spodziewać — a jednak się łudził.


Ocena: 3.5/10

niedziela, 12 października 2025

NILS PATRIK JOHANSSON - War and peace (2025)

 


Tego pana nie trzeba nikomu przedstawiać. Nils Patrik Johansson to bez wątpienia jeden z nielicznych wokalistów, którzy potrafią w tak autentyczny sposób oddać ducha i stylistykę Ronniego Jamesa Dio. Znany jest przede wszystkim z formacji Astral Doors, Lions Share czy Civil War, ale ma też na koncie występy w bardziej folkowym Wuthering Heights oraz zahaczającym o thrash metal projekcie Rifforia. Nils nieustannie pracuje na swój sukces – dowodem tego są już trzy solowe albumy, stanowiące swoistą syntezę jego wcześniejszych muzycznych doświadczeń.


Jego najnowsze dzieło, „War and Peace”, to trzeci solowy album artysty, który ukazał się 10 października. Choć materiał bez wątpienia broni się jako solidna propozycja heavy/power metalu, trudno nie odnieść wrażenia, że ustępuje on nieco poziomem swoim poprzednikom.


Obok Nilsa w zespole pojawia się Lars Christmansson, odpowiedzialny za partie gitary i basu – znany z Lions Share. Choć w tym projekcie nie odnajdziemy typowej dla tamtego zespołu agresji i mroku, chemia pomiędzy muzykami pozostaje wyczuwalna i działa równie dobrze. Za perkusją zasiada syn Nilsa, co stanowi nawiązanie do składu Rifforii, natomiast na klawiszach udziela się Anuviel, ostatnio kojarzona również z Lions Share.


Pod względem muzycznym album mocno czerpie z tradycji Astral Doors i Civil War – to pełen energii, soczysty heavy/power metal, choć nieco mniej błyskotliwy niż wcześniejsze dokonania artysty. Nils, wierny swojemu stylowi, nie rezygnuje z charakterystycznych odniesień do twórczości Dio – słychać to wyraźnie w zadziornych, melodyjnych partiach wokalnych.


Okładka albumu natychmiast przywodzi na myśl estetykę Civil War. Brzmienie jest wyraziste, dopracowane i klarowne, a całość trwa około 40 minut, oferując dobrze wyważony materiał.


Płytę otwiera klimatyczne intro „Himalaya”, które wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój. Z kolei „Gustav Vasa” to energiczny, charakterystyczny dla Nilsa utwór – pełen melodyjnych riffów i patosu, w duchu Astral Doors i Lions Share. Marszowy „Prodigal Son” przywodzi na myśl epicki rozmach Civil War, natomiast „Stay Behind” wyróżnia się bardziej rockowym, nastrojowym klimatem i podniosłą atmosferą.


Warto też wspomnieć o „Barbarossa”, który utrzymany jest w rycerskim tonie i czerpie garściami z klasycznych brzmień Nilsa. Choć nie zaskakuje, to solidny, rasowy kawałek heavy metalu. Z kolei „Hungarian Dance” wprowadza więcej power metalowej dynamiki oraz folkowego zacięcia, przypominającego nieco Wuthering Heights – to jeden z bardziej przebojowych momentów albumu.


Największe wrażenie robi jednak „The Great Wall of China” – utwór pełen świeżości, pomysłowości i klasycznego klimatu, w którym inspiracje Dio słychać najmocniej. Całość zamyka monumentalny i epicki „Two Shots in Sarajevo”, będący godnym finałem płyty.


Podsumowując: Nils Patrik Johansson nie zawodzi – wciąż stoi na straży jakości, a każde wydawnictwo z jego udziałem to prawdziwa uczta dla fanów heavy i power metalu. Choć „War and Peace” to album dobry, momentami bardzo dobry, pozostawia delikatny niedosyt. Johansson potrafi wznieść się jeszcze wyżej, co tylko potwierdza jego klasę.


Ocena: 8/10

sobota, 11 października 2025

TESTAMENT - Para Bellum (2025)


 

 Koniec czekania. Już jest nowy album Testament. Długo wyczekiwany album thrashmetalowego giganta, obecnego na scenie od 1987 roku, wreszcie ujrzał światło dzienne. Ostatnie wydawnictwa Testamentu utrzymują wyjątkowo wysoki poziom, pokazując, że Amerykanie są w świetnej formie i przeżywają drugą młodość. Najnowszy krążek, "Para Bellum", wydany 10 października nakładem Nuclear Blast, to kwintesencja stylu zespołu – esencja tego, co najlepsze w ich dotychczasowym dorobku. To czysta, bezkompromisowa energia thrash metalu, której nie sposób się oprzeć.


Szkoda jedynie, że Dave Lombardo nie pozostał w składzie na dłużej i nie zdążył wziąć udziału w nagraniach. Od 2023 roku za perkusją zasiada Chris Dovas, który jednak wniósł do zespołu mnóstwo świeżości i energii. W jego grze słychać pazur i agresję, idealnie współgrające z gitarowym duetem Peterson/Skolnick. Panowie po raz kolejny udowadniają, że potrafią tworzyć riffy godne najwyższej uwagi – pełne emocji, dynamiki i zaskakujących zmian tempa. Materiał jest różnorodny, dojrzały i dopracowany w każdym detalu. Nie ma tu miejsca na granie „na jedno kopyto” – za to należy się ogromny plus.


Nie byłoby Testament bez charakterystycznego głosu Chucka Billy’ego – znaku rozpoznawczego grupy. Mimo upływu lat jego wokal wciąż imponuje agresją, mocą i techniką. Każdy z muzyków pokazuje, że wiek to tylko liczba – wciąż biją na głowę wiele młodszych zespołów. Ich zapał i miłość do thrash metalu budzą szczery podziw.


50 minut z "Para Bellum" to prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Album otwiera agresywny, rozpędzony „For the Love of Pain” – mocarny i pełen energii, idealny start tego krążka. Melodyjny „Infanticide AI” to z kolei jeden z najjaśniejszych punktów płyty – nowoczesny w brzmieniu, a jednocześnie pełen oldschoolowego ducha. Brawo, panowie!


Mroczny i ciężki „Shadows People” zachwyca topornym, niemal doomowym klimatem, wzbogaconym o elementy klasycznego heavy metalu. To rasowy killer, po którym chce się więcej. Moje serce szczególnie skradła kompozycja „Meant to Be” – spokojna, emocjonalna ballada, która z czasem nabiera mocy i heavy metalowego pazura. To najbardziej rozbudowany utwór na płycie i mój osobisty numer jeden.


Pełen energii „High Noon” to thrash metal w najczystszej postaci – współczesny w brzmieniu, lecz mocno zakorzeniony w klasyce gatunku. „Witch Hunt” zachwyca gitarowym wstępem i jest definicją thrash metalu – perfekcyjne połączenie brutalności i melodyjności. „Nature of the Beast” oraz „Room 117” pokazują z kolei bardziej przebojowe, heavy metalowe oblicze zespołu, pełne energii i zadziorności.


Znakomite wrażenie robi również „Havana Syndrome”, w którym Testament z wdziękiem bawi się konwencją, łącząc agresję z melodyjnością i świeżym podejściem do thrashowego brzmienia. Całość zamyka tytułowy „Para Bellum” – potężny riff, mocarna perkusja i prawdziwa eksplozja energii. Testament po raz kolejny udowadnia, czym jest prawdziwy thrash metal. Chapeau bas!


Od czasów "Dark Roots of Earth" zespół znajduje się w absolutnym topie i konsekwentnie wydaje znakomite płyty. "Para Bellum" to ich kolejny triumf – album różnorodny, świeży, pełen pomysłów, potężnych riffów i nieokiełznanej energii. Testament potrafi być tu jednocześnie brutalny i melodyjny, agresywny i refleksyjny. Mocne, nowoczesne brzmienie wydobywa z zespołu prawdziwą bestię, której nie da się zatrzymać. Nawet okładka prezentuje najwyższy poziom. Ten album wchodzi jak żywioł i zostawia po sobie czystą euforię. Thrashmetalowe arcydzieło.


Ocena: 10/10

czwartek, 9 października 2025

ELETTRA STORM - Evertale (2025)


 Włoski Elettra Storm jest na scenie zaledwie od dwóch lat, a już zdążył stać się jednym z najciekawszych młodych zespołów, w których kluczową rolę odgrywa wokalistka. Kiedyś zachwycaliśmy się formacjami takimi jak Nightwish czy Within Temptation, a dziś mamy czasy Elettra Storm – grupy, która doskonale wie, jak połączyć melodyjność, podniosłość i przebojowość w ramach symfonicznego power metalu.


Ich drugi album, zatytułowany „Evertale”, ukaże się 24 października nakładem Scarlet Records. Fani Temperance, Kaledon czy Secret Sphere poczują się tu jak w domu.


Elettra Storm to zespół wyjątkowo utalentowany, a głos Crystal Emillani stanowi jego największy atut. Wokalistka nadaje muzyce zespołu emocjonalnej głębi, tworząc klimat pełen napięcia, patosu i symfonicznego rozmachu. Duet gitarowy D. Mary / Antoni niezmiennie zachwyca pomysłowością – ich riffy i solówki są nie tylko technicznie dopracowane, ale też pełne energii i melodii. Każdy z członków zespołu daje z siebie maksimum, co przekłada się na spójną, dopracowaną całość. Cieszy fakt, że Elettra Storm zachowuje ten sam skład i styl – to dowód, że mają jasno określoną tożsamość artystyczną.


Nowy album pokazuje, że zespół rośnie w siłę i konsekwentnie potwierdza swój talent oraz jakość. Elettra Storm staje się jednym z najciekawszych przedstawicieli symfonicznego power metalu z kobiecym wokalem na czele.


Płyta zachwyca zarówno kolorową, pełną detali okładką, jak i soczystym, wyważonym brzmieniem. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Już otwierający album „Endgame” doskonale oddaje styl grupy – melodyjny, podniosły i pełen symfonicznego rozmachu w duchu Nightwish czy Temperance.


Zespół potrafi też nagrać prawdziwego power metalowego killera – „The Secrets of the Universe” to utwór, który przywołuje wspomnienia dawnych czasów Helloween czy Insanii. Wokal Crystal jest pełen pasji, potęgi i emocji, dodając całości imponującego rozmachu.


Album wypełniony jest przebojami – „Hero Among Heroes” to kawałek, który świetnie buja i zostaje w pamięci, natomiast „Blues Phoenix” napędzany jest potężnym riffem i przywołuje skojarzenia z Visions of Atlantis czy Frozen Crown. Równie dynamiczny „Master of Fairytales” stanowi hołd dla power metalu lat 90., zachowując jednocześnie świeżość brzmienia.


Nie zabrakło też miejsca na emocje – nastrojowa ballada „One Last Ray of Light” prezentuje wysoki poziom wykonawczy i kompozycyjny. Całość wieńczy trwający ponad osiem minut „If the Stars Could Cry”, który pokazuje, że zespół potrafi tworzyć bardziej rozbudowane, epickie kompozycje.


Włoski Elettra Storm to młody i utalentowany zespół, który coraz mocniej zaznacza swoją obecność na scenie power metalowej. „Evertale” potwierdza ich muzyczną dojrzałość, pasję i ambicję. Dawno nie pojawiła się tak świeża i inspirująca formacja grająca symfoniczny power metal, w której kobiecy głos odgrywa tak centralną rolę.


Jeśli kochasz Visions of Atlantis, Temperance czy Nightwish – ten album jest pozycją obowiązkową.


Ocena: 8,5/10


środa, 8 października 2025

ULTRA RAPTOR - Fossilized (2025)

To nie żadna kapela no name, lecz doskonale znany kanadyjski Ultra Raptor. Zespół działa już od dekady i przez ten czas udowodnił, że doskonale wie, jak grać heavy/speed metal w duchu lat 80.. Ich debiutancki album to kwintesencja gatunku, w której nietrudno było doszukać się wpływów Razor czy Exciter. Momentami brzmienie grupy przywołuje też skojarzenia z takimi formacjami jak Striker czy Enforcer.

Po czterech latach muzycy powracają z drugim krążkiem studyjnym zatytułowanym „Fossilized”, wydanym 7 października nakładem Fighter Records.

Od premiery debiutu w składzie zaszła jedna zmiana – nowym gitarzystą został Zoltan Saurus, który zastąpił Nicka Rifle’a. W sferze gitarowych partii Zoltan i Criss postawili na energię oraz klasyczne rozwiązania. Efekt? Imponujący. To prawdziwa uczta dla fanów tradycyjnego brzmienia. Ogromnym atutem zespołu pozostaje również wokalista Phill T. Lung, którego charyzma i charakterystyczna maniera śpiewu dodają muzyce drapieżności i autentycznego, speedmetalowego klimatu.

Na osobne uznanie zasługują klimatyczna okładka i soczyste, analogowe brzmienie, przywołujące ducha płyt z lat 80. Całość to czterdzieści minut heavy/speed metalu w najlepszym wydaniu – zespół emanuje pasją i szczerym uwielbieniem dla klasyki gatunku.

Już tytułowy utwór „Fossilized” stanowi hołd dla złotej ery speed metalu, pełen charakterystycznych riffów i nostalgicznego klimatu. Jeszcze więcej pomysłowości i heavy metalowego pazura znajdziemy w „Spinosaurus” – to numer kipiący energią i popisami gitarzystów, wspierany przez dynamiczną sekcję rytmiczną.

Szybki i rozpędzony „Living for the Riff” zachwyca świeżością i pełnymi finezji solówkami, które sprawiają, że trudno usiedzieć w miejscu. Nieco cięższy i bardziej toporny „Bitter Leaf” wprowadza odrobinę urozmaicenia, zachowując jednak charakterystyczną dla zespołu energię.

Melodyjny i pozytywnie zakręcony „X-Celerator” ponownie oddaje esencję speed metalu, a pełen werwy „Down the Dragon” ukazuje pełnię potencjału Ultra Raptor. Nieco mniej przekonujący wydaje się „Face the Challenge”, w którym pojawia się lekko hardrockowy posmak, nie do końca współgrający z resztą materiału.

Debiut był prawdziwym ciosem – energicznym i bezkompromisowym. Drugi album, choć utrzymany w podobnej stylistyce i pełen emocji, wydaje się odrobinę słabszy. Mimo to „Fossilized” pozostaje znakomitą porcją klasycznego heavy/speed metalu, którą każdy fan gatunku powinien poznać.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 5 października 2025

DARK TRIBE - Forgotten Reveries (2025)

W tym roku Labÿrinth po raz kolejny udowodnił, jak piękny potrafi być progresywny power metal. Ich albumy to czysta perfekcja – znakomita mieszanka przebojowości, technicznej precyzji i drapieżnego pazura. Motywy są pomysłowe, pełne emocji i pasji. W ich ślady poszedł francuski Dark Tribe, który już 21 listopada, nakładem Bakerteam Records, wyda swój czwarty album studyjny zatytułowany Forgotten Reveries.
To pozycja obowiązkowa dla miłośników Labÿrinth, Vision Divine, Adagio czy Symphony X.

Cieszy fakt, że skład zespołu pozostał bez zmian. Swoim głosem wciąż zachwyca Anthony Agnello – wokalista o niezwykłej charyzmie i technice, potrafiący budować napięcie i nadawać utworom przebojowego charakteru. To bez wątpienia głos z najwyższej półki. Sekcja rytmiczna imponuje energią i precyzją, a Loïc Manuello po raz kolejny pokazuje, że potrafi tworzyć pomysłowe, wciągające riffy i solówki. Każdy z muzyków wnosi tu coś wyjątkowego – słychać doświadczenie, talent i pełne zaangażowanie.

Dark Tribe zadbał o klimatyczną okładkę, mocne brzmienie i dojrzałą produkcję. Materiał jest spójny, przemyślany i niezwykle dopracowany. Album zawiera 11 utworów o łącznym czasie 51 minut. Otwiera go krótkie, nastrojowe intro, po którym następuje zadziorny i pełen nowoczesnych smaczków “I Walk Alone” – od pierwszych dźwięków wiadomo, że to płyta z najwyższej półki. Ta podniosłość i drapieżność robią ogromne wrażenie.

Uwagę przykuwa również nastrojowy i mroczny “The Fallen World”, w którym można całkowicie odpłynąć w gęstej, emocjonalnej atmosferze. “Sicilian Danza” to z kolei kompozycja bardziej stonowana, podniosła i niezwykle ekspresyjna – doskonały przykład dbałości zespołu o ładunek emocjonalny i oryginalne motywy muzyczne.
Dla fanów klasycznego, europejskiego power metalu w duchu Helloween czy Gamma Ray przygotowano prawdziwą petardę – “Ghost Memories”, pełen energii, szybkości i melodyjnych refrenów.

Nie zabrakło też chwili oddechu – rockowa ballada “Eden and Eclipse” zachwyca lekkością i finezją, pokazując bardziej liryczne oblicze zespołu. To jeden z najpiękniejszych momentów płyty. Warto również zwrócić uwagę na “Reality”, który wnosi hardrockową świeżość i naturalność – słychać tu swobodę i radość grania.

Więcej progresywnego power metalu dostarczają “Mornings of Fear” i “Son of Illusion”. Pierwszy z nich to sześciominutowa podróż przez złożone struktury i emocjonalne kulminacje, drugi – spokojniejsze, refleksyjne zakończenie albumu, które idealnie domyka całość.

Dark Tribe jest w znakomitej formie. Forgotten Reveries to płyta dojrzała, przemyślana i pełna emocji. Znajdziemy tu pomysłowe riffy, ciekawie poprowadzone melodie i doskonałe wykonanie. Może brakuje kilku prawdziwych hitów i mocniejszego power metalowego „kopa”, ale całość robi ogromne wrażenie. To album, który z pewnością zachwyci niejednego fana progresywnego i melodyjnego metalu.
Zdecydowanie warto poznać.

Ocena 8.5/10

sobota, 4 października 2025

SUOTANA - Ounas II (2025)


 

W 2023 roku moje serce skradł fiński zespół Suotana oraz ich znakomity album "Ounas". Była to prawdziwa dawka klimatycznego, melodyjnego death metalu z wyraźnymi wpływami Kalmah czy Wintersun. Teraz, po dwóch latach, formacja powraca z drugą częścią tej opowieści. Płyta, która ukazała się 29 sierpnia nakładem Reaper Entertainment, stanowi naturalną kontynuację poprzedniego wydawnictwa – to prawdziwa uczta dla fanów tego rodzaju grania.


Już od pierwszych dźwięków czuć mroczny klimat, który doskonale oddaje również okładka albumu. Zespół potrafi to wykorzystać – to prawdziwi fachowcy w swoim gatunku, doskonale świadomi, jak budować nastrój i tworzyć zapadające w pamięć melodie oraz chwytliwe motywy gitarowe. Tutaj nie ma miejsca na nudę – Suotana potrafi zarówno przyspieszyć tempo, jak i zaserwować agresywne, pełne energii partie gitar.


Na pierwszy plan wysuwa się Tuomo Marttinen – charyzmatyczny wokalista, który potrafi połączyć agresję z melodyjnością, zachowując przy tym przebojowy charakter. Już po kilku sekundach wiadomo, że mamy do czynienia z esencją melodyjnego death metalu. Za gitarowe szaleństwa odpowiada duet Ville i Pasi, który dba o atmosferę, emocjonalny ładunek i pełne ekspresji solówki. Całość dopełnia mocne, selektywne brzmienie i piękna oprawa graficzna – widać, że każdy detal został dopracowany z pasją.


Materiał po raz kolejny potwierdza ogromny talent i klasę zespołu. Album zawiera siedem utworów, w tym cover Children of Bodom – „Hatebreeder”, który wyszedł znakomicie. To doskonały hołd dla kapeli, która miała ogromny wpływ na styl i tożsamość Suotany.


Płytę otwiera klimatyczne intro „The Flood”, a zaraz po nim nadchodzi pełen energii i dzikości „Foreverland” – prawdziwy killer, imponujący dynamiką i przebojowością. W rozpędzonym „Winter Visions” łatwo wychwycić wpływy Kalmah – to dokładnie ten typ melodyjnego death metalu, za który kochamy fińską scenę. Band błyszczy tu pełnią swojego talentu. Kolejny cios to „Twilight Stream” – utwór pełen klimatu, tajemniczości i niesamowitych melodii. Refren natychmiast zapada w pamięć – to po prostu cudo!


Dalej czeka sześciominutowy „The Crowned King of Ancient Forest”, w którym dzieje się naprawdę wiele – momentami można wychwycić nawet echa Running Wild. Zwieńczeniem albumu jest monumentalny, dziesięciominutowy kolos „1473 Ounas” – epicki, rozbudowany i absolutnie wciągający. Nie sposób się przy nim nudzić – to kompozycja z rozmachem i duszą.


Po raz drugi Suotana całkowicie mnie zachwyciła. Zespół postawił na porywające melodie, potężne riffy i podniosły klimat. Z każdego utworu bije pasja, emocje i muzyczna dojrzałość. To melodyjny death metal z najwyższej półki – pełen energii, charakteru i finezji.


Ocena: 10/10

SLAVE KEEPER - Podwójna gra (2025)


 Polska scena heavy metalowa rośnie w siłę, a obserwowanie nowych zespołów, które zyskują coraz większe rzesze fanów, to czysta przyjemność. Jednym z najciekawszych przedstawicieli młodego pokolenia jest Slave Keeper – kapela, która od kilku lat konsekwentnie buduje swoją pozycję. Zespół działa od 2014 roku i ma już na koncie bardzo udany debiut, jednak widać wyraźnie, że nie zamierza spoczywać na laurach. Nowy album „Podwójna gra” to krok naprzód – dzieło dojrzalsze, bardziej różnorodne i dopracowane w każdym szczególe. Slave Keeper pokazuje, że jest w doskonałej formie i coraz śmielej sięga po najwyższe metalowe laury. To prawdziwa uczta dla miłośników klasycznego heavy metalu z nutą hard rocka.

Skład zespołu pozostał bez zmian, jednak słychać wyraźny rozwój muzyków i większą dojrzałość w podejściu do kompozycji. Marta Biernacka, wokalistka, prezentuje się pewniej niż kiedykolwiek – śpiewa z większą agresją, charyzmą i emocjonalną głębią. Potrafi budować klimat i nadaje całości przebojowego charakteru. Sekcja rytmiczna dodaje albumowi mocy i odpowiedniej dynamiki, a duet gitarowy Miećko/Jakubowicz imponuje zgraniem i pomysłowością. Choć panowie czerpią z klasycznych, sprawdzonych wzorców, to potrafią nadać im nowoczesne brzmienie i świeży charakter. Nie mamy tu więc „odgrzewanych kotletów”, lecz autorskie, szczere granie z pasją i pomysłem. Slave Keeper to muzyka prosto z serca – a to w metalu wciąż znaczy bardzo wiele.

Postęp widać na każdej płaszczyźnie. Brzmienie jest mocne, selektywne i pełne energii, a całości dodaje pazura. Na szczególne uznanie zasługuje okładka albumu – absolutne mistrzostwo świata, jedna z najciekawszych metalowych okładek roku 2025. Sam materiał również zachwyca – jest zróżnicowany, dopracowany i pełen emocji.

Album otwiera intro „Exilium”, które świetnie buduje napięcie i wprowadza w klimat płyty. Następnie dostajemy „Złudzenie” – rasowy, klasyczny heavy metalowy hit z riffami rodem z lat 80., który na długo zostaje w pamięci. „Beton i szkło” to z kolei utwór zadziorny, z lekkim hardrockowym zacięciem – brzmi świeżo i pokazuje, że zespół nie boi się eksperymentować.
Prawdziwe wrażenie robi „Jak Feniks” – marszowy, podniosły i mroczny numer, który rozwija się niczym opowieść i trzyma w napięciu przez pełne sześć minut. Nie zabrakło również szybszego „Przeciw sobie”, będącego ukłonem w stronę power metalu i klasycznych brzmień w stylu Iron Maiden.

Ballada „Cichy ból” to perła albumu – emocjonalna, pełna finezji i przepięknych solówek. Można doszukać się tu delikatnych nawiązań do kultowego „Child in Time” Deep Purple, co tylko dodaje jej uroku. Z kolei „Święty grzesznik” to melodyjny, oldschoolowy heavy metal w najlepszym wydaniu – szybki, przebojowy i z kapitalnym wokalem Marty.
W „Czekam światła dnia” słychać echa twórczości Ritchiego Blackmore’a, a „Biegnę” to energiczny, pełen mocy numer przywodzący na myśl wczesne lata Iron Maiden. Finał zapewnia „Ostatni walc” – ponad ośmiominutowa, nastrojowa kompozycja o nieco progresywnym charakterze, będąca doskonałym zwieńczeniem płyty.

51 minut z muzyką Slave Keeper mija błyskawicznie. To materiał pełen pasji, energii i pomysłowości. Młody, ambitny i utalentowany zespół udowadnia, że także w Polsce można nagrać znakomitą płytę z kręgu heavy metalu i hard rocka.
Jestem oczarowany i z niecierpliwością czekam na kolejne wydawnictwa grupy.

Ocena: 9/10

czwartek, 2 października 2025

SOLICITOR - Enemy in Mirrors (2025)


 Debiut Solicitor z 2020 roku rzeczywiście „rozwalił system” i udowodnił, że w świecie heavy metalu z kobiecym wokalem wciąż jest przestrzeń na świeże pomysły i efektowne granie. Spectral Devastation była albumem niemal perfekcyjnym, a teraz – po pięciu latach – zespół powraca z drugim studyjnym wydawnictwem zatytułowanym Enemy in Mirrors. Płyta ukazała się 19 września i utrzymana jest w stylistyce heavy/speed metalu. Niestety, tym razem nie udało się powtórzyć magii debiutu.

Nowy materiał utracił przebojowość i ten błysk geniuszu, który towarzyszył pierwszej płycie. Mimo to wciąż jest to pozycja warta uwagi dla maniaków klasycznego grania. Ogromnym atutem pozostaje charyzmatyczny wokal Amy Lee Carlson, nadający całości mrocznego, oldschoolowego klimatu rodem z lat 80. Jej ekspresja i drapieżność odgrywają kluczową rolę w odbiorze albumu. Równie dobrze prezentuje się gitarowy duet Vogan/Fry, stawiający na tradycyjne zagrywki i klasyczne riffy. Nie ma tu jednak ani elementu zaskoczenia, ani szczególnej świeżości – to po prostu solidne granie w duchu Satan’s Host czy Metal Church.

Z całego materiału najbardziej wyróżnia się dynamiczny „Paralysis”, w którym zespół pokazuje swój pełen potencjał. Echa thrash metalu można usłyszeć w bardziej agresywnym „Iron Wolves of War” – kawałku, który idealnie udowadnia, że w Solicitorze drzemie wciąż spory zapas energii. Więcej mroku i atmosfery lat 80. przynosi stonowany „Spellbound Mist” – utwór klimatyczny, choć nie do końca dopracowany i pozbawiony ostatecznego szlifu. Jednym z najmocniejszych punktów albumu jest speedmetalowy „We who Remains”, imponujący energią i potężnym riffem. Dobrze wypada także melodyjny „Fallen Angel”, jednak mimo wysokiej jakości poszczególnych numerów, żaden z nich nie dorównuje utworom z debiutu.

Do samego końca dostajemy solidną dawkę heavy/speed metalu – ale i niewiele więcej. Choć zespół pozostał ten sam, muzyka straciła część swojej świeżości, stając się jednowymiarowa i miejscami monotonna. Album jest poprawny, technicznie dopracowany, lecz brakuje mu prawdziwej iskry i odważniejszych aranżacyjnych pomysłów.

Ocena: 6,5/10

środa, 1 października 2025

CONDITION CRITICAL -Degeneration Chamber (2025)


 Po dziewięciu latach milczenia z nowym albumem powraca amerykańska formacja Condition Critical. Degeneration Chamber to trzeci krążek w dorobku zespołu działającego od 2010 roku. Grupa serwuje bezkompromisowy thrash metal w duchu Slayera, Warbringera czy Vio-lence. Album ukazał się 5 września i z pewnością przypadnie do gustu fanom klasycznego, agresywnego grania.


Warto podkreślić, że do składu powrócił kluczowy muzyk – Ryan Taylor. To właśnie jego charakterystyczny głos, charyzma i nieokiełznana agresja napędzają Condition Critical. Dobrze wypada również współpraca Taylora z Ryanem Barhoum, którzy stawiają na sprawdzone rozwiązania i klasyczne schematy gatunku. Choć nie znajdziemy tu większej świeżości, to sprawdzone thrashowe patenty wciąż działają i potrafią dostarczyć solidnej dawki energii.


Ogromnym plusem jest klimatyczna okładka oraz brzmienie ostre niczym brzytwa. Sam materiał prezentuje się rzetelnie i jest po prostu przyjemny w odbiorze. Już otwieracz, „Wretched Aggression”, stanowi mocny akcent – to hołd dla thrash metalu lat 90., w którym słychać echa Slayera czy Exodus. Potężny riff atakuje z pełną mocą w „Deconstructive Horrors”, kipiącym energią i przebojowością – właśnie tutaj pomysłowa partia gitarowa gra pierwsze skrzypce.


Na dalszym etapie albumu uwagę zwraca bardziej heavy metalowy „Postmortal Simulation”, gdzie zespół umiejętnie bawi się konwencją i udowadnia swoje umiejętności. Równie dopracowany jest „Incubation Disposal” – kompozycja wolniejsza, bardziej stonowana, ale technicznie dopieszczona. Z kolei rozpędzony „Cryonic Intestinal Preservation” to prawdziwy popis gitarowej wirtuozerii – thrash w najczystszej postaci. Podobne emocje wywołuje „Excarnation”, które dobitnie pokazuje, na co stać Condition Critical.


Nie znajdziemy tu rewolucji – zespół opiera swoją muzykę na znanych schematach i klasycznych rozwiązaniach, co czyni materiał wtórnym. Mimo to daje on mnóstwo frajdy, a Degeneration Chamber można traktować jako podręcznikowy przykład, jak grać rasowy thrash metal zakorzeniony w latach 90. Satysfakcja gwarantowana.


Ocena: 8/10

poniedziałek, 29 września 2025

THEM - Psychedelic enigma (2025)


 W oczekiwaniu na nowe dzieło Kinga Diamonda, warto sięgnąć po twórczość zespołu Them, który od lat dostarcza fanom solidnej dawki horror heavy metalu. Często ich muzyka przywołuje skojarzenia z dokonaniami Kinga – nie tylko ze względu na mroczną tematykę, ale także umiejętność budowania napięcia i kreowania złowrogiego klimatu. Zarówno Fear City, jak i Return to the Hemmersmoor udowodniły, że Them doskonale wie, jak nagrać intrygujący album przesycony atmosferą grozy.


24 października, nakładem Steamhammer, ukaże się ich piąty album studyjny, zatytułowany Psychedelic Enigma. Niestety tym razem zespół zawodzi. Gdzieś po drodze zagubił swój charakter i muzyczną tożsamość. Brakuje tu gęstego klimatu, ostrych riffów i wciągających melodii – całość sprawia wrażenie nijakiej i pozbawionej wcześniejszej kreatywności. Przebrnięcie przez materiał bywa męczące, a fakt, że skład zespołu pozostał niezmieniony, wcale nie ratuje sytuacji. Duet gitarowy Urlich/Johansson próbuje eksperymentować i dostarczyć ciekawych pomysłów, jednak efekt jest często chaotyczny i mało porywający. Nawet wokal KK Fossora na dłuższą metę staje się nużący.


Na płycie znajdziemy rozpędzony Catatonia, który – poza szybkim tempem – niewiele ma do zaoferowania. W podobnej stylistyce utrzymany jest Evil Dead, będący przykładem zadziornego heavy/power metalu, ale zagranego bez większego polotu. Remember to Die flirtuje z elementami rapu, próbując brzmieć agresywnie i nowocześnie, lecz efekt wypada dość wymuszenie. Trochę lepiej prezentuje się melodyjny Silent Room, choć i on nie zachwyca. Najciekawszym momentem albumu jest rozbudowany Electric Church, który potrafi zaskoczyć chwytliwymi fragmentami, choć wydaje się zbyt rozwleczony. Podobny problem dotyczy ośmiominutowego Troubled Minds, które zamiast budować dramaturgię, nuży rozwlekłą formą.


Do tej pory Them konsekwentnie utrzymywał wysoki poziom i skutecznie wypełniał pustkę po milczącym Kingu Diamondzie. Niestety w 2025 roku zespół brzmi jak własna karykatura – gdzieś utracił blask i unikalną tożsamość. Psychedelic Enigma to niestety jedno z największych rozczarowań tego roku.


Ocena: 3,5/10


niedziela, 28 września 2025

JET JAGUAR - Severance (2025)

 


Po dziś dzień z dużą sympatią wspominam debiut meksykańskiej formacji Jet Jaguar. Endless Nights z 2020 roku to album dopracowany w każdym calu – pełen energii, przebojowy i doskonale oddający ducha nurtu NWOTHM, nawiązując jednocześnie do dokonań zespołów pokroju Skull Fist czy Enforcer.


Niestety, w ciągu ostatnich pięciu lat skład zespołu uległ zmianie. Z grupą pożegnali się gitarzysta Sergio oraz wokalista Maxx. Do zespołu dołączyli natomiast Ariyuki Arce w roli gitarzysty oraz Raiden Lozenthall, który objął funkcję wokalisty i jednocześnie drugiego gitarzysty. W tym odświeżonym składzie Jet Jaguar nagrał swój drugi album – Severance, którego premiera miała miejsce 24 października nakładem wytwórni Steamhammer.


Pod względem stylu muzycznego obyło się bez większych zaskoczeń – zespół nadal podąża dobrze znaną ścieżką. Niestety, zmiany personalne odbiły się na jakości materiału. Album jest mniej przebojowy i mniej agresywny, a gdzieś po drodze ulotniła się świeżość i ten wyjątkowy blask, który cechował debiut. Duet gitarowy Lozenthall/Arce stawia na proste, sprawdzone patenty i choć starają się jak mogą, nie udaje im się dorównać poziomowi pierwszego krążka. Spadek formy jest wyraźnie słyszalny i trudno go zignorować.


Na plus należy jednak zaliczyć Raidena – jego głos ma ciekawą barwę i świetnie pasuje do charakteru Jet Jaguar. Ma odpowiednie predyspozycje do bycia charyzmatycznym frontmanem. Niestety problem leży głównie w warstwie kompozycyjnej i aranżacyjnej – nie wszystkie utwory brzmią przekonująco i spójnie.


Produkcja zasługuje na pochwałę – brzmienie jest soczyste i nowoczesne, a okładka cieszy oko. Sama zawartość również potrafi dostarczyć sporo frajdy. Otwierający album Eternal Light to prawdziwa petarda i dowód na to, że Jet Jaguar wciąż potrafi grać rasowy, przebojowy NWOTHM. Następujący po nim Mach 10 to kolejny mocny punkt płyty, napędzany energetyczną, niemal speedmetalową motoryką. Nieco słabiej wypada Fool’s Paradise, w którym wyraźnie czuć hardrockowe naleciałości – podobnie jak w tytułowym Severance. Z kolei Disposable Minds i Evil Within to ukłon w stronę mroczniejszego, bardziej topornego grania.


Jet Jaguar miał znakomity start – ich debiut zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Drugi album niestety nie spełnia tych samych oczekiwań. Choć znajdziemy tu ciekawy wokal i kilka naprawdę udanych kompozycji, całość sprawia wrażenie nieco mniej inspirującej i mniej pomysłowej. Szkoda – potencjał wciąż jest, ale tym razem zabrakło materiału na naprawdę mocny krążek.


Ocena: 6/10

sobota, 27 września 2025

CREATURES - Creatures II (2025)


Gdyby połączyć elementy charakterystyczne dla Judas Priest, Dokken, Ratt czy Skull Fist, otrzymalibyśmy brzmienie zbliżone do tego, co prezentuje brazylijski zespół Creatures. Grupa działa od 2019 roku i już na debiutanckim albumie udowodniła, że świetnie odnajduje się w mieszance hard rocka i heavy metalu. Teraz, po czterech latach, powraca z drugim krążkiem studyjnym zatytułowanym „Creatures II”, który ukaże się 14 listopada nakładem wytwórni High Roller Records.


Creatures pokazuje, że także w Brazylii mogą powstawać zespoły czerpiące z klasycznych wzorców rockowo-metalowych. Muzycy udowadniają, że można sięgnąć po sprawdzone rozwiązania rodem z lat 80., a jednocześnie zachować świeże, pełne energii brzmienie. Stawiają na proste, ale chwytliwe riffy gitarowe oraz dużą dawkę melodyjności. Od 2021 roku skład zespołu uległ zmianie – z pierwotnej obsady pozostał gitarzysta Mateus Cantalaeno (znany również z Icon of Sin). Nowym perkusistą został CJ Dubiella, również kojarzony z Icon of Sin, zaś sekcję rytmiczną dopełnił basista Ricke Nunes. Wokalne obowiązki przejął Marc Brito.


Na płycie znajdziemy sporo klasycznych, dobrze znanych motywów. Nie ma tu może wielkiej oryginalności, ale słychać, że zespół stawia przede wszystkim na dobrą zabawę i energię. Szkoda jedynie, że pomimo solidnego warsztatu muzyków brakuje nieco konsekwencji i utworów, które mogłyby całkowicie „zmiatać” ze sceny.


Zawartość albumu jednak potrafi dostarczyć wielu przyjemnych momentów. Na wyróżnienie zasługuje przebojowy i oldschoolowy „Devil in Disguise”, którego chwytliwy riff i ciekawe przejścia sprawiają, że nie ma tu miejsca na nudę. Kreatywność Mateusa błyszczy w melodyjnym „Night of the Ritual”, przywodzącym na myśl czasy Icon of Sin czy Iron Maiden – to świetny kandydat na koncertowy hit i bardzo mocny początek płyty. Zadziorny „Beware the Creatures” to hard rock w najczystszej postaci, natomiast „Dreams” wnosi nieco mrocznego, tajemniczego klimatu w stylu Judas Priest. „Queen of Death” to szybszy, energiczny kawałek stanowiący hołd dla heavy metalu lat 80. Z kolei „Danger” przenosi słuchacza w czasy klasycznego hard rocka, przypominając o dokonaniach takich zespołów jak Dokken. Najdłuższym utworem jest „Path of the Night”, który rozwija się w ciekawy sposób i stanowi godne zwieńczenie albumu.


Creatures ponownie udowadnia, że potrafi dostarczyć solidną dawkę muzyki inspirowanej złotą erą heavy metalu. Choć nie jest to zespół z absolutnej czołówki gatunku, ich pasja, rzetelność i miłość do lat 80. owocują bardzo udanym albumem. Krążek słucha się z przyjemnością, a kilka kompozycji ma potencjał, by na dłużej zagościć w pamięci słuchacza.


Ocena: 7/10

piątek, 26 września 2025

RISEN ATLANTIS - Power to the past (2025)


 Kiedy ukaże się nowy album Gamma Ray – tego nikt nie wie. Ciekawi mnie jednak, czy Kai Hansen pozostanie jedynym wokalistą zespołu, czy może całkowicie przekaże pałeczkę Frankowi Beckowi. Beck bez wątpienia potrafi śpiewać, choć brakuje mu nieco charyzmy Hansena. Póki jednak czekamy na nowe wydawnictwo Gamma Ray, warto sięgnąć po projekt muzyczny Franka Becka – Risen Atlantis. Ich debiutancki album, zatytułowany "Power to the Past", ukazał się 26 września nakładem wytwórni Frontiers Records.


Frank Beck prezentuje się na nim z bardzo dobrej strony, idealnie odnajdując się w stylistyce heavy/power metalu. Potrafi zaśpiewać z agresją i pasją, a momentami przywodzi na myśl Herbiego Langhansa oraz dokonania zespołu Sinbreed. Pod względem brzmienia Risen Atlantis czerpie garściami z Gamma Ray i Primal Fear. W składzie zespołu obok Becka znajdziemy gitarzystę Bretta Jonesa oraz Alessandra Del Vecchio – legendę Frontiers Records – który odpowiada nie tylko za gitary, ale również za klawisze, bas i warstwę kompozytorską. Za perkusję odpowiada Mirko De Maio. Doświadczenie muzyków wyraźnie słychać – materiał jest spójny, przemyślany i solidny.


Album zawiera 11 utworów, które w większości dostarczają sporo radości ze słuchania. Otwiera go szybki i agresywny "Forever Spoken", będący mieszanką Sinbreed i Gamma Ray – idealny kandydat na koncertowy przebój. Następnie otrzymujemy melodyjny i pomysłowy "Glory for the Grave", który wprowadza nieco rycerskiego klimatu i przywołuje na myśl twórczość Astral Doors. Z kolei "Legacy Divine" charakteryzuje się mocnym riffem, mroczniejszą atmosferą i wyraźnymi inspiracjami Primal Fear. Aranżacja jest dopracowana, a motyw przewodni – wyjątkowo chwytliwy.


Na płycie znalazło się także miejsce na bardziej hardrockowe brzmienia, czego przykładem jest klimatyczny "Mystic Maze" z podniosłym refrenem. Nieco słabiej wypada jednak nijaki "Trapped in Heaven", w którym dominują rockowe elementy, przez co całość traci na wyrazistości. Power metalowy pazur wraca jednak w energicznym "Lost in Time" – to przebojowy i melodyjny kawałek, silnie inspirowany twórczością Gamma Ray, jeden z najlepszych momentów na albumie.


Tytułowy "Power to the Past" jest kolejnym rasowym hitem – pełnym energii i znakomitych wokali Becka. Brawa należą się za przemyślaną aranżację i świetne wykonanie. Album zamyka udany i zadziorny "Wrong Destiny", w którym ponownie doskonale wyważono elementy heavy i power metalu. To finał, który pozostawia słuchacza w bardzo dobrym nastroju.


Frank Beck od lat wspiera Kaia Hansena na koncertach Gamma Ray, ale dotąd nie miał okazji w pełni zaprezentować swojego talentu w studiu. Tutaj pokazuje, że jest znakomitym wokalistą, świetnie pasującym do power metalowej estetyki. Z przyjemnością usłyszałbym nowy album Gamma Ray z jego udziałem – najlepiej w duecie z Hansenem. A póki co, z czystym sumieniem polecam debiut Risen Atlantis.


Ocena: 7,5/10

czwartek, 25 września 2025

FINAL FORTUNE - Resurrected (2025)


 

Uwielbiam niemiecką scenę metalową i staram się być na bieżąco z nowościami, które się tam pojawiają. 13 września ukazał się debiutancki album Final Fortune zatytułowany Resurrected. Zespół istnieje już od 2013 roku, lecz dopiero teraz udało mu się zaprezentować pełnoprawny longplay – i to od razu w wielkim stylu. Krążek jest wyraźnym ukłonem w stronę klasycznego heavy metalu, z nutą speed metalu i hard rocka. Inspiracje latami 80. słychać tu na każdym kroku – pobrzmiewają echa Warlock, Steelover, a nawet Iron Maiden czy Judas Priest. Jedno jest pewne: tej płyty absolutnie nie można zignorować.


Na uwagę zasługuje już sama okładka – komiksowa, pełna klimatu, przywodząca na myśl film Re-Animator, który swego czasu królował w wypożyczalniach kaset VHS. Idealnie współgra to z zawartością albumu i stylistyką grupy. Final Fortune to przede wszystkim charyzmatyczny i klimatyczny wokal Johna. Nie imponuje techniką, ale nadrabia pasją i autentyczną miłością do heavy metalu. Dodaje całości energii i drapieżności. Duet gitarowy Joe i Jörg radzi sobie znakomicie – serwując mieszankę heavy metalu, hard rocka i speed metalu. Panowie stawiają na klasyczne zagrywki, przebojowość i chwytliwe riffy. Może nie odkrywają nowych lądów, ale słuchanie sprawia ogromną frajdę. W szybszym, bardziej dynamicznym graniu kapela wypada wręcz rewelacyjnie.


Album trwa 50 minut i oferuje spory wachlarz nastrojów. Już otwierający go „Hunt for Gold” to mocne uderzenie – energetyczne, pełne pazura i przebojowości, z wyraźnym klimatem lat 80. To kawałek, który natychmiast wpada w ucho. Z kolei melodyjny „Learn to Fly” przywołuje skojarzenia z Judas Priest czy Heavy Load. To rasowy hit, pokazujący najbardziej przebojowe oblicze zespołu. Najdłuższy, siedmiominutowy „Never Surrender” imponuje mocnym riffem, szybszym tempem i ciekawymi przejściami – kolejny numer, który zostaje w pamięci na długo.


Lekko i nastrojowo rozpoczyna się „Lying”, początkowo sprawiający wrażenie ballady. Z czasem jednak utwór nabiera mocy i pazura. „Electric Lover” to z kolei ukłon w stronę Scorpions czy Dokken – klasyczny hard rock w najlepszym wydaniu. Stylistykę speedmetalową otrzymujemy w rozpędzonym „Fight for Freedom”, gdzie prosty, nośny motyw i chwytliwy refren oddają hołd latom 80. Podobnie „Suicide Attack” – szybki, energetyczny, zagrany z pasją, pełen radości czerpanej z grania. Na finał dostajemy przebojowy, pełen oldschoolowych smaczków „Crying in the Night” – kawałek, który świetnie buja i udowadnia, że zespół potrafi błysnąć pomysłowością.


Final Fortune pokazuje niemiecką precyzję i dbałość o detale – od produkcji, przez kompozycje, po klimat całości. Choć konkurencja wśród młodych zespołów nurtu NWOTHM jest ogromna, formacja z Niemiec udowadnia, że potrafi się wyróżnić i dostarczyć album pełen hitów. To świetny początek kariery i mam nadzieję, że to dopiero zapowiedź kolejnych znakomitych wydawnictw.


Ocena: 8/10


środa, 24 września 2025

TEZZA F - Echoes from the Winter silence (2025)

 


Włoski muzyk Fillipo Tezza powraca z nowym albumem. Jeszcze niedawno mogliśmy delektować się krążkiem "Key to Your Kingdom" z 2024 roku, a już doczekaliśmy się jego czwartej płyty studyjnej zatytułowanej "Echoes from the Winter Silence". Album ukazał się 19 września nakładem Elevate Records. W dalszym ciągu mamy do czynienia z radosnym power metalem w duchu Helloween, Sonata Arctica czy Insania.


Poprzedni album był solidny, lecz nie wniósł nic szczególnie nowego do gatunku. Najnowsze wydawnictwo jest naturalną kontynuacją "Key to Your Kingdom" – to rasowy europejski power metal w klimacie lat 90., ale Fillipo wciąż nie potrafi przebić się ponad poziom solidnego rzemiosła. Całość słucha się przyjemnie, choć brakuje tu elementu zaskoczenia czy efektu „wow”. Należy jednak pochwalić, że jako jednoosobowy projekt Tezza radzi sobie naprawdę dobrze – jest nie tylko kompozytorem i instrumentalistą, lecz także całkiem przyzwoitym wokalistą, który stara się dorównać ikonom gatunku. Partie gitarowe są poprawne i klasyczne, choć momentami przewidywalne i nieco wyświechtane.


Album składa się z ośmiu utworów. Już na otwarcie dostajemy energetyczny "For a New Hope", który brzmi niczym hołd dla wczesnego Helloween – szybko, radośnie i bardzo przebojowo. Świetnym riffem wyróżnia się "The Shining Path", jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Chwytliwy motyw przewodni i brzmienie w stylu Gamma Ray z lat 90. sprawiają, że utwór zapada w pamięć. "One Last Sacrifice" to dynamiczna, wielowątkowa kompozycja z interesującymi przejściami i dopracowanymi partiami gitar. Instrumentalny "Tides of War" wypada znakomicie i stanowi miły przerywnik. Nieco mniej porywa ballada "This Journey Begins", przy której wkrada się odrobina nudy. Dużo więcej energii ma rozpędzony "Sacred Fire". Finał płyty to prawdziwa uczta dla fanów power metalu – czternastominutowy "Winter of Souls" to rozbudowana, epicka suita, w której dzieje się naprawdę dużo. Tezza stara się zaskoczyć słuchacza rozbudowaną strukturą i wielowarstwowością kompozycji, co sprawia, że jest to idealne zwieńczenie albumu.


Fillipo Tezza nagrał album solidny i spójny, ale wciąż daleki od najwyższego poziomu. Brakuje mu świeżych pomysłów na riffy i bardziej oryginalnych motywów gitarowych – większość jest poprawna, lecz przewidywalna. Mimo to całość słucha się z przyjemnością, a fani gatunku z pewnością znajdą tu wiele radości.


Ocena: 6/10

wtorek, 23 września 2025

SPEED QUEEN - ...With a bang! (2025)


 W latach 80 scenę metalowa zasypywały płyty wysuwane przez belgijska wytwórnie Mausoleum i ile świetnych płyt można było odnaleźć i wiele belgijskich kapel potrafiło skraść serce. W dzisiejszych czasach raz na jakiś czas coś ciekawego zrodzi się w Belgii. Wycieczkę do tamtych czasów i złotych lat Mausoleum i takich kapel jak faithful breath, steelover czy crossfire zabiera nas formacja speed Queen. Działają od 2014 r i idą w ślady riot city, enforcer czy stallion. 5 września wydali debiutancki album "...with a bang!".  


Lata 80 już dawno za nami i nie powrócą, ale miło że jest sporo kapel która starają się nam przypomnieć klimat tamtych zespołów czy płyt. Speed Queen to band, którzy tworzą muzycy z pasją i umiejętnościami. Panowie potrafią grać dynamicznie, zadziorne z pasją i dbałością o detale. Niby formuła znana i nie ma nic odkrywczego, ale dużo frajdy dostarczają. Sekcja rytmiczna stoi na straży dynamiki i energii. Wokalista Thomas Kenis odpowiada za klimat lat 80 i przebojowy charakter całości. Chodzący dynamit. Z kolei gitarzysta Andreas Stieglitz  serwuje nam wciągające i pełne finezji solówki i riffy. Nie ma nudy i cały czas się coś dzieje. 


Nie ma dłużyzn, tylko 40 minut czystej rozrywki. Zaczyna się tajemniczo, bo od intra "5678" i już zalatuje klimatem lat 80. Pierwszy killer to bez wątpienia rozpędzony "showdown" i to jest speed metal pełną gębą. Chwytliwy riff i łatwo wpadający w ucho refren i hicior gotowy.  Prosty i przebojowy jest też " I want it". Band pokazuje, że drzemie w nich ogromnych potencjał. Kawałek to przykład, że można grać prosty i pełen pomysłowości speed metal.  Echa iron maiden z lat 80 można uświadczyć w "eye to eye". Szkoda, że żelazna dziewica nie gra już w takim stylu. Echa "running free" iron maiden można wyłapać w "chasing ghosts" i brzmi to obłędnie. Takich hitów, takiego heavy metalu w stylu lat 80 nam trzeba. Bardzo fajnie buja "i walk Alone" i ta pozytywna energia sieje zniszczenie. Band daje czadu i można świetnie bawić się przy tym. Pomysłowy riff i nieco glamowy feeling napędza " skygazers". Band nie zatrzymuje się i dalej mamy kolejny speed metalowy killer w postaci "the World ends tonight" czy "fire" który wieńczy album w wielkim stylu.


Takich płyt w takim stylu jest pełno to fakt. Jest w czym wybierać, bo konkurencja silna. Speed Queen zasługuje na uwagę. Potrafią grać na wysokim stylu, tworzyć killery i hity. Przed nimi kariera stoi otworem i rodzi się nam prawdziwa gwiazda heavy/speed metalu. Zapewne jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Gorąco polecam.


Ocena : 9/10

EVILCULT - Triumph of evil (2025)


 W 2023 roku brazylijski zespół Evilcult całkowicie skradł moje serce. To właśnie wtedy zaprezentowali swój drugi pełnometrażowy album, utrzymany w klimatach black/speed metalu. W ich muzyce można było odnaleźć echa wczesnego Running Wild, Kreatora, Venom czy Mercyful Fate. Teraz, po dwóch latach, powracają z nowym materiałem zatytułowanym "Triumph of Evil", który ukazał się 19 września nakładem Awakening Records. I znów nie zawiedli – nagrali album, który w pełni zasługuje na uwagę i uznanie.


Na przestrzeni ostatnich dwóch lat w składzie Evilcult zaszły pewne zmiany. W tym roku do zespołu dołączyli gitarzysta Hell Bordini oraz perkusista Fillipe Stress. Muzycznie jednak formacja pozostała wierna swojemu stylowi – nowi muzycy bez trudu odnaleźli się w mrocznej, energetycznej stylistyce grupy. Wciąż mamy do czynienia z mieszanką heavy, speed i black metalu – agresywną, przebojową i pełną ognia. To materiał, który słucha się z ogromną przyjemnością. Serce zespołu niezmiennie stanowi wokalista i gitarzysta Lucas – jego ostry, chropowaty i mroczny głos idealnie oddaje ducha black metalu. Album jest zwięzły i treściwy – trwa zaledwie 35 minut, ale to 35 minut intensywnej, bezkompromisowej jazdy prosto do celu.


Echa wczesnych płyt Running Wild słychać choćby w porywającym "Diabolical Alchemist" – gitarowe riffy, wokal i przemyślana aranżacja robią ogromne wrażenie, a solówki to prawdziwa uczta dla uszu. Można tu również wyłapać pewne wpływy Iron Maiden. Kolejny numer, "Midnight Ritual", jest równie szybki, melodyjny i doskonale oddaje styl Evilcult – to esencja ich speed/black metalowego brzmienia. Tytułowy "Triumph of Evil" kipi energią i chwytliwością, a momentami przywodzi na myśl wczesne dokonania Kreatora. Zespół nie zwalnia tempa, a "Satanic Revolution" to kolejna eksplozja mocy – kompozycja w duchu dawnych nagrań Running Wild.


Dla kontrastu, instrumentalny "Waves of Agony" wprowadza odrobinę spokoju i klimatycznej przestrzeni. Następny w kolejności "The Abyss" skręca lekko w stronę klasycznego heavy metalu, pokazując, że zespół potrafi elastycznie bawić się stylistyką. Na finał otrzymujemy pełen drapieżności "Warrior of Doom" oraz bardziej rozbudowany, epicki w charakterze "Endless Night", który doskonale zamyka album.


Evilcult, mimo zmian personalnych, nadal podąża własną drogą i robi to, co potrafi najlepiej – porywa słuchacza i serwuje materiał pełen energii oraz zapadających w pamięć melodii. To prawdziwa uczta dla fanów black/speed metalu.


Ocena: 9/10

poniedziałek, 22 września 2025

MORS PRINCIPIUM EST -Darkness Invisible (2025)


 26 września to dzień premiery 9 albumu studyjnego fińskiej formacji Mors Principium Est. To band znany wśród fanów melodyjnego death metalu i są na scenie od 1999r.  Stylem trochę przypominają scar symmetry , kalmah czy children of bodom. "Darkness invisible" to płyta skierowana do fanów tej grupy i maniaków melodyjnego death metalu.


Doświadczony zespół i jakoś można być bardziej spokojnym o jakość.  Mocnym atutem zespołu jest wokal Ville Vijanen. Zapewnia klimat i agresywność w muzyce Mors  principium Est. Sporo dobrej roboty robią gitarzyści i brawa dla Jori Haukio i Jakko Kółko. Stawiają na przebojowość, melodyjność i urozmaicenie. Dużo dobrego się dzieje i nie ma przynudzania. Każdy znajdzie coś dla siebie na nowym albumie.


Band zadbał o mocne i soczyste brzmienie, które potęguje wrażenia i o piękna szatę graficzną. Odpalając płytę dostajemy melodyjny " of death" i już czuć moc i potencjał tej ekipy. Rasowy killer, który rozwala system. Drugi kawałek to "venator", który ma chwytliwe partie klawiszowe i szykuje się nam kolejny hicior. Mocna rzecz. Troszkę zwalniamy w " monuments", który idzie w epickość i progresywność.  Kolejny killer to bez wątpienia dynamiczny " summoning the dark". Mamy jeszcze pełen agresji i rozmachu "Beyond the horizon" i brzmi to bezbłędnie. Band nie zwalnia tempa i " in sleep there is peace" to kolejna petarda. Melodyjny death metal pełną gębą. Końcówka płyty ma troszkę lekki przerost formy nad treścią. 


Mors principium Est powraca z naprawdę bardzo dobrym albumem w kategorii melodyjnego death metalu. Jest agresja, przebojowość i pomysłowość. Pozycja obowiązkowa dla fanów zespołu i miłośników melodyjnego death metalu. Band wciąż ma coś do powiedzenia w tej stylizacji.


Ocena : 8/10

niedziela, 21 września 2025

AETERNIA - Into the Golden Halls (2025)


 " Into the Golden Halls" to debiutancki album niemieckiej formacji Aeternia, który ukaże się 17 października nakładem Cruz Del Sur Music. Zespół działa od 2020 roku i ma na swoim koncie jedynie mini-album, jednak to właśnie pełnoprawny debiut pokazuje, jaki potencjał drzemie w tej kapeli i do czego jest zdolna. Warto dodać, że Aeternia powstała na gruzach formacji Daughters Desire.

Album skierowany jest do fanów takich zespołów jak Inner Wish czy Eternal Champion, choć słychać tu również inspiracje Dokken i Scorpions.

Na szczególne brawa zasługuje piękna, klimatyczna okładka – emanuje epickością i pomysłowością. Brzmienie płyty jest dopracowane i wyraźnie inspirowane latami 80. Aeternia to przede wszystkim znakomity, pełen ekspresji i zmysłowości wokal Daniele Gelsomino, który potrafi budować napięcie, wprowadzać epicki klimat i dostarczać heavy metalowej drapieżności. To właśnie on odgrywa kluczową rolę w zespole. Sekcja rytmiczna jest solidna i potrafi pozytywnie zaskoczyć, a duet gitarowy Donwitz i Kramer stawia na urozmaicone, klasyczne patenty, które świetnie się sprawdzają – nawet jeśli nie uniknięto drobnych niedociągnięć.

Materiał jest stosunkowo krótki – trwa zaledwie 33 minuty – ale za to nie ma w nim miejsca na nudę. Genialne wejście gitar w otwierającym "Ascending" natychmiast przykuwa uwagę – to prawdziwa power metalowa petarda. Potem następuje "Dragon’s Gaze", utrzymany w stylistyce heavy/power metalu. Mocny riff i szybkie tempo robią wrażenie i przywodzą na myśl twórczość Stormwarrior. Dynamiczne wejście perkusji w "Five Rode Forth" rozgrzewa zmysły – to kolejny energetyczny numer o rycerskiej tematyce. Marszowy "Trial by Fire and Walter" wprowadza lekko hardrockowy klimat i naprawdę dobrze „bujając” urozmaica album.

Zespół przyspiesza w "Forged in Fire", w którym łatwo dosłyszeć inspiracje Iron Maiden. To rasowy hit, który zostaje w pamięci na długo i potwierdza, że w Aeternii drzemie ogromny potencjał. Wolniejsze tempo, chwytliwy refren i hardrockowe zacięcie to atuty "The Descendant", natomiast "Lightbringer (Fall of Church)" ma wyraźnie oldschoolowy charakter i jest udanym urozmaiceniem całości. Na zakończenie dostajemy "Lay of Hildebrand", który idealnie spina album w jedną, spójną opowieść.

Aeternia zalicza bardzo udany debiut, w którym dominują klasyczne riffy i klimat lat 80. Zespół jest utalentowany i ma przed sobą przyszłość, która może wykraczać daleko poza niemiecką scenę metalową.

Ocena: 8/10